Z prawej strony coraz głośniej słychać argumenty przemawiające za tym, że wczorajsze zamieszanie w Sejmie było dokładnie zaplanowanym i wyreżyserowanym spektaklem. Dowodem na to mają być m.in. poranne słowa posła PSL-u Eugeniusza Kłopotka, który prognozował, że „coś może się wydarzyć”, zamówienie dużej ilości kanapek do Sejmu (jakby wszyscy zapomnieli, że głosowania miały trwać do późnych godzin wieczornych), czy zarejestrowanie w warszawskim ratuszu „spontanicznej” demonstracji już 13 grudnia.
Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że przebieg zdarzeń po prostu wymknął się spod kontroli. Nie trzeba być wytrawnym analitykiem polskiej sceny politycznej, aby wiedzieć, że opozycja (także ta pozaparlamentarna) wykorzysta każdą okazję, aby uderzyć w rząd. Takie jest zresztą prawo opozycji. Teraz, gdy nieco opadła już temperatura sporu i medialna histeria, można zauważyć jedno: protest środowiska dziennikarskiego został cynicznie zawłaszczony przez polityków, którzy pod płaszczykiem walki o „wolność/demokrację/wstaw dowolne słowo” próbowali ugrać swoje partykularne interesy. Alarmował zresztą o tym m.in. Andrzej Gajcy.
Nie przeczę, że wczorajsza demonstracja była daleka od „spontanicznej”, a przynajmniej wiele na to wskazuje (choćby profesjonalna scena, czy osoby przemawiające na wiecu), ale należy przypomnieć, że całe zamieszanie można było przewidzieć oraz przygotować warianty alternatywne.
Nawet zwolennik partii rządzącej (wyłączamy tzw. twardy elektorat) przyzna, że PiS-owi wcale nie jest potrzebne otwarcie kolejnego frontu walki. Jednocześnie powszechnie wiadomo, że partia rządząca zachowuje się często niczym przysłowiowy słoń w składzie porcelany. Pierwszym, ale jakże wymownym symptomem, że proponowane przez marszałka Kuchcińskiego zmiany będą budzić opór, był list napisany z inicjatywy Press Clubu, pod którym podpisało się 28 redaktorów naczelnych polskich mediów. O tym, jakie może to nieść konsekwencje, wielokrotnie opisywano na łamach tego portalu, żeby wspomnieć chociażby teksty red. Kamili Baranowskiej.
Teraz widać, że PiS nie wyciągnął wówczas żadnych wniosków. Nawet, jeśli partia rządząca uznała, że zmiany są konieczne, to można je było przeprowadzić w inny sposób. Dziś Jarosław Kaczyński poprosił marszałka Senatu o pilne spotkanie z dziennikarzami. Widać, że w obliczu kryzysu PiS robi krok wstecz. I dobrze, bo w tym momencie nie ma niczego gorszego, niż przepychany kolanem wariant siłowy. Co prawda wizerunkowe mleko się już rozlało, bo w świat poszły obrazki, jak „kaczystowski” reżim traktuje zwykłych obywateli, ale czasu się już nie cofnie.
Co innego opozycja, która ustami swoich liderów i sprzyjających (a może raczej zaangażowanych?) dziennikarzy nawołuje, żeby nie ustępować PiS nawet na milimetr. Chociaż zasada „ani kroku wstecz!” obowiązuje praktycznie od samego początku rządów „dobrej zmiany”, to jednak można pokusić się o prognozę, że wczorajsza noc wyznaczyła nową jakość w polityce. To, co jest dobre dla wąskich grup, wcale nie musi być jednak dobre dla Polski. Takie igranie z ogniem może się więc skończyć tragicznie, ale równie ważne jest, żeby tego pożaru nie gasić benzyną.
Być może opozycja liczyła wczoraj na zwykłe show, tak typowe dla polityki. Nie twierdzę, że wszystko było doskonale wyreżyserowanym przedstawieniem, chociaż przyznam, że wiele obrazków (m.in. „męczennik” z KOD-u, który położył się widowiskowo na jezdnię, aby udawać ofiarę policji) mocno podważa narrację opozycji. Z pewnością zachowanie opozycji było niewspółmierne do usunięcia posła Szczerby z mównicy. Również marszałek Sejmu nie zapanował nad sytuacją, co zmusiło do osobistego zaangażowania się prezesa PiS. Jednak, gdy opozycja zobaczyła, że wbrew szyderstwom partia rządząca skutecznie przeniosła się na dalsze obrady do Sali Kolumnowej, to nagle straciła rezon. Nagle okazało się, że mównicę można odblokować oraz wzywać PiS do dialogu.
Drugim aktem była wczorajsza manifestacja pod Sejmem. Noc sprzyja emocjom, a w tłumie zawsze jednostka zachowuje się inaczej. Boleśnie przekonał się o tym dziennikarz TVP Info, który starał się relacjonować przebieg protestu. Dziennikarz został bez pardonu potraktowany przez zwolenników KOD-u – a mówiąc wprost – po prostu zwyczajnie poturbowany. Czy w takich okolicznościach można nadal mówić o obronie wolności mediów?
Wielu publicystów oceniło, że nie pamięta takich scen z Sejmu w wolnej Polsce. Co to oznacza? To, że bardzo wyraźnie widać, jak opozycja dochodzi (a może już doszła) do ściany. Od ponad roku słyszymy te same określenia i zarzuty, ale wypowiadane są wyłącznie w nowych okolicznościach. Nie przyniosło to jednak żadnych efektów, bo notowania partii rządzącej są w miarę stabilne. To oczywiście musi rodzić (i rodzi) frustrację oraz wściekłość. Z kolei PiS musi pamiętać, że pycha kroczy przed upadkiem, a także, że jest silny słabością opozycji. Na razie to wystarczy, ale do wyborów daleko.
Wydaje się, że opozycja nie ma w tej chwili niczego sensownego do zaproponowania. Czy zgłoszono jakieś wartościowo postulaty? Kiedy PO z dumą zapowiadało ogłoszenie nowego programu, to nagle okazało się, że wszystko sprowadzało się do hasła „zlikwidujemy IPN i CBA”. Na razie obowiązuje jednak strategia sprowadzająca się do zasady „ani kroku wstecz!”. Ani kroku wstecz w walce z PiS-em, ani kroku wstecz w walce z „reżimem”, ani kroku wstecz przed „totalitaryzmem”. Tylko Polski szkoda.
Jako puentę zostawię jeden tweet. Symboliczny zresztą:
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.