Gdy rozmawialiśmy rok temu, mieliśmy nadzieję, że za rok święta będą „normalne” i nie będzie żadnych ograniczeń, problemów ze spotkaniami z bliskimi. Stało się inaczej.
O. Jan Maria Szewek: Gdy rozmawialiśmy rok temu, mówiliśmy, że czas jest trudny, ale wydawało nam się, że już w wakacje będzie normalnie, a tu okazało się, że wirus nie chce ustąpić i do opanowania epidemii jeszcze bardzo daleka droga. Co więcej – teraz dla wielu z nas jest trudniej. W ubiegłym roku był strach, ale zakażeń w Polsce początkowo było niewiele. Dramatyczne doniesienia dochodziły do nas z Włoch, innych krajów, w których ludzie umierali. U nas ta śmiertelność była, ale dla większości z nas była czymś abstrakcyjnym. Dziś wielu z nas już chorowało, ma bliskich, którzy ciężko znosili COBID-19, a niemało osób opłakuje swoich krewnych, przyjaciół, znajomych, którzy zmarli. Mamy ludzi, którzy pożegnali współmałżonków, mamę, tatę, czasem obojga rodziców. Ba, są ludzie, którzy opłakują własne dzieci, bo wirus ten jest całkowicie nieprzewidywalny, zdarzają się sytuacje, w których starsi, schorowani przechodzą go lekko, a młodzi bardzo ciężko. A do tego dochodzi jeszcze zachowywanie koniecznego reżimu sanitarnego, kwarantanna, zdalna praca i nauka, teleporady etc. Chyba już wszyscy jesteśmy zmęczeni tą pandemią.
Czy ten czas Wielkanocy może być dla nas jakąś inspiracją, nadzieją?
Zdecydowanie. Przeżywaliśmy Wielki Post, który był takim okresem przygotowania do świąt Wielkiej Nocy. W Triduum Paschalnym celebrujemy mękę, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Chrystus przeszedł z ciemności do światłości, z cierpienia do szczęścia, ze śmierci do życia. Pokonał zło. Zmartwychwstając otworzył nam bramy raju. Dał nam pokarm na drogę, łaskę uświęcającą w postaci sakramentów. Ufamy, że również z Jego pomocą uda nam się przezwyciężyć pandemię. Człowiek dzięki rozumowi, który od Niego otrzymał, opracował szczepionkę. I m.in. dzięki niej odniesiemy zwycięstwo nad wirusem. Pamiętajmy, że łaska buduje na naturze. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy i jednocześnie zawierzyć swój los Bogu, naszemu Ojcu.
Samo cierpienie Jezusa, często wspominane jest od strony bólu wyłącznie fizycznego. Obok niego był też jednak ból psychiczny, duchowy – Jezus został zdradzony, zostawiony sam, publicznie wyśmiany, skazany na śmierć.
Oczywiście, Jego ból, nie tylko fizyczny, był olbrzymi. Judasz, jeden z dwunastu, zdradził, sprzedał Jezusa za srebrniki. Św. Piotr zaparł się Pana. Inni apostołowie pouciekali. Więc to cierpienie ma też taki wymiar. Pamiętać też należy o cierpieniu Maryi, matki Jezusa, która widziała, jak cierpi jej dziecko, jak jest pozostawione samo, jak jest bite, mordowane na Krzyżu, a na końcu musiała przeżyć coś strasznego dla każdego rodzica – dotknąć ciała zabitego dziecka, składać Je do grobu.
Zmartwychwstanie daje tę nadzieję. Jednak Jezus ukazuje się apostołom. I ci sami, którzy wcześniej uciekali, chowali się, potem głosili publicznie zmartwychwstanie i ponieśli śmierć męczeńską?
Tak, Jezus po zmartwychwstaniu, zanim wniebowstąpił, zanim powrócił do swego Ojca, jeszcze przez 40 dni ukazywał się swoim uczniom, aby ich umocnić w wierze, ugruntować w przekonaniach, wzmocnić ich wolę. To było niezmiernie istotne, aby mogli kontynuować Jego misję, aby nie porzucili powołania, którym obdarzył ich Jezus, aby się sami zbawili i innych przyprowadzili do Boga.
To, że wszyscy oni ponieśli śmierć męczeńską, oprócz św. Jana, który jako jedyny stał pod krzyżem, jest dowodem na to, że Chrystus jednak zmartwychwstał?
Tak, oczywiście. Bo jeśli oni po pojmaniu Jezusa chowali się, uciekli, nie byli w stanie świadczyć o swoim Nauczycielu, nie byli w stanie zaryzykować swojego życia dla Niego, którego przecież doskonale znali, kochali, przebywali z nim, widzieli Jego cuda, tym bardziej nie byliby w stanie oddać życia, poświęcać się dla Jezusa nieżyjącego. Musiało zdarzyć się coś, co zmieniło ich postrzeganie rzeczywistości. Tym czymś było Zmartwychwstanie.
Czytaj też:
Ks. prof. Bortkiewicz: Uosobienie czegoś bezprecedensowego. Miłość silniejsza od śmierci