Ponieważ z Lechem Wałęsą istnieje problem komunikacyjny na poziomie bazowym – kiedy coś mówi, to nigdy nie wiadomo co, i każdy może rozumieć trochę inaczej – więc na początek długawy cytat:
„IPN posiada dokumentacje pokazująca Kiszczaka jako wielokrotnego organizatora zamachu na moje życie, a mimo to daje wiarę przygotowanej prowokacji pod kryptonimem Bolek. W czasie stanu wojennego odwiedzali mnie w mieszkaniu różni ludzie z kraju i z zagranicy. W odwiedzających zdarzali się i nasłani przez SB. Odwiedził mnie między innymi człowiek około 30 lat. Żona moja poczęstowała go śniadaniem, kawą, a ja papierosem. Pogadaliśmy sobie o sytuacji w kraju w pewnym momencie człowiek ten przy świadkach a ja przyjechałem Pana zabić a tu takie miłe przyjęcie… Nie mogę w tej sytuacji tego zrobić i co teraz będzie ze mną. Jestem na przepustce z więzienia zabiłem MILICJANTA, zgodziłem się zabić Pana. W tej sytuacji uzgodniliśmy tok postępowania, wezwaliśmy Władzę Ludową, przy której powtórzył cel odwiedzin zabicie Wałęsy zabrany został na Komendę Milicji znaleziono go wiszącego w lesie To nie jedyny podobny przypadek w mojej walce, są dokumenty, żyją jeszcze świadkowie”
Tekst przepisałem z profilu byłego prezydenta na Facebooku, zachowując charakterystyczną składnię, pisownię i drobne, ale znaczące nawyki Wałęsy, na przykład to, że słowo „pan”, kiedy odnosi się do niego samego, pisze wielką literą.
Tekst jak tekst, Wałęsa produkuje takie codziennie, na różne sposoby starając się wyprzeć prawdę o sobie i swojej przeszłości. Skoro posuwa się przy tym do krzywoprzysięstwa, nic już nie zdziwi. Można, słowami z „Mistrza i Małgorzaty” zakrzyknąć: „Oto jakich bajek La Fontaine’a musimy tu wysłuchiwać!” i machnąć ręką.
Ale jest sobota, imieniny kota, więc pozwólmy sobie na chwilę beki z jawnogrzesznika i zastanówmy się „co poeta chciał powiedzieć”.
Po pierwsze, że Kiszczak, „człowiek honoru”, wielokrotnie chciał go zabić. To centralny punkt autolegendowania, jakim z pasją zajmuje się od lat upadły prezydent. Chcieli mnie zabić, mogli mnie zabić – a więc to, co robiłem, było konieczne. Bo by mnie jak tylu innych zabili. UDAWAŁEM że jestem po ich stronie, ale ich oszukałem. Więc nie byłem po ich stronie. Więc skoro ich w końcu oszukałem, to nigdy nie byłem ich agentem, nawet jak byłem ich agentem. Więc moje donosy, nawet te prawdziwe, były fałszywe.
A reszta to drugorzędne szczegóły – ten człowiek wmawia to sobie od tylu lat, że najpewniej już uwierzył. Tym bardziej że w całym swym cwaniackim życiu przymierzył już tyle masek, że prawdziwej twarzy nie jest już w stanie wśród nich odnaleźć.
Dobra – powiedzmy, Kiszczak go chciał zabić. O Kiszczaku wszystko można powiedzieć złego, ale debilem nie był. A przecież tylko debil tak delikatną misję mógłby rozgrywać w ten sposób. Wziąć jakiegoś byle kogo, kto powiedzmy nawet, że zabił milicjanta i za darowanie kary gotów jest na wszystko, i go posłać, żeby ot, tak sobie, poszedł do Wałęsy do mieszkania i go usunął? Bez żadnego planu, bez cienia pewności, że facet jest do tego zdolny i że nie rozgada, zanim się jego samego z kolei zlikwiduje?
„Nieznani sprawcy” Kiszczaka zamordowali w latach osiemdziesiątych prawie 120 osób i obsuwa zdarzyła im się może tylko raz – ale i w sprawie Księdza Jerzego gubimy się w domysłach, czy umożliwienie ucieczki jego kierowcy nie było z góry założoną częścią operacji. Miał Kiszczak na podorędziu fachowców wyszkolonych w zadawaniu śmierci tak, by sprawiała ona wrażenie nieszczęśliwego wypadku. Prości, nieznani całemu światu księża czy opozycjoniści „wypadali z okien”, umierali od „przypadkowego porażenia prądem”, „zapijali się” na śmierć albo „dusili czadem z uszkodzonego piecyka”… A do likwidacji tego, załóżmy, najważniejszego celu, szczególnie trudnego, bo cały świat go zna i patrzy, co się z nim dzieje w PRL – posyła Koszczak na pałę jakiegoś amatora?
W głowie się nie mieści, jak można podobne brednie ludziom wciskać!
Ciekawe jest też, co w powyższej bajce opowiada Wałęsa sam o sobie. Zawieśmy niewiarę: przyszedł do niego skrytobójca (choć z tego opisu wychodzi raczej jawnobójca) i ujęty za serce kawą tudzież papieroskiem nagle doznał nawrócenia, spękał, zapłakał i wyznał straszliwą prawdę o celu swej wizyty.
Co zrobiłby w takiej sytuacji jakikolwiek normalny człowiek? Zapewne zależałoby mu przede wszystkim, żeby prawda o próbie zbrodni dotarła do świata, i, choćby z tego tylko powodu, aby nawróconemu nie spadł włos z głowy. „Tok postępowania” dla każdego człowieka w oczywisty sposób musiałby w tym wypadku służyć rozwiązaniu problemu: jakby tu niepostrzeżenie przerzucić „skruszonego” killera do amerykańskiej ambasady, albo przynajmniej skontaktować go z jak największą liczbą świadków i zagranicznych korespondentów?
Co zaś robi we własnej opowieści Wałęsa? Dzwoni po „Władzę Ludową” (też pisaną wielkimi literami, ciekawe), tę, która mordercę przysłała, i oddaje go w jej ręce. I jeszcze mówi, że tak z nim ustalił – czyli że facetowi tak śniadanie pani Danuty zasmakowało, że postanowił popełnić samobójstwo ze szczególnym udręczeniem, no bo czymże innym byłoby dla niego oddanie się w ręce „Władzy Ludowej” po tym, jak zdradził wszystko człowiekowi, którego miał zamordować? Co chce Wałęsa powiedzieć w tej bajce o sobie – że był tak notorycznym kapusiem, że nawet na nawróconego mordercę, który przyznał się i ocalił mu życie, też natychmiast doniósł? I dopiero po trzydziestu paru latach przypomniał sobie, że go potem znaleziono wiszącego na jakimś drzewie – a nawet teraz nie roni nad nim bodaj jednej łezki?
Dodajmy, że ów powieszony na drzewie jakimś cudem nie znalazł się na liście ofiar „nieznanych sprawców”, nie wpadła na trop tej sprawy „Komisja Rokity”, ani IPN, nie znaleziono żadnych zapisów zbrodni w archiwach milicji… Cóż, zważywszy, że było to, wedle słów Wałęsy, w czasie stanu wojennego, dokoła jeździły czołgi, odbywały się manifestacje, ZOMO pałowało i strzelało do ludzi, a on sam – już wypuszczony z Arłamowa, a może i nie, w końcu skoro byle ojciec Pio mógł być w dwóch miejscach naraz, to co dopiero Wałęsa – mieszka sobie tak spokojnie, że kto chce, po prostu sobie do niego wpada pogadać o sytuacji w kraju, a on każdego takiego nieznajomego ufnie przyjmuje i sobie z nim gawędzi. I dziś jeszcze powiada o tej sielance, że to „jego walka”?!
Najdurniejszy z dresiarzy, zmuszony do wymyślenia jakiejś wymówki, skleciłby coś bardziej trzymającego się kupy, niż były prezydent RP ogłasza publicznie jako „dowód”, że jego donosy, choć w zgodnej opinii wszystkich grafologów jego, to jednak nie jego.
Trudno nie zapytać – czy Wałęsa ma cały świat za idiotów, czy sam do reszty zidiociał?
Osobiście szukałbym odpowiedzi bliżej tej drugiej możliwości. Straszne świadectwo stanu umysłu człowieka, który w strachu przed ujawnieniem prawdy, w zakłamaniu, samousprawiedliwianiu, histerii obsunął się już nie tylko w bagno moralne, ale doprowadził się także do kompletnego rozpadu swych funkcji logicznych. Mówiąc potoczne i możliwie najuprzejmiej – pogrążył się w szaleństwie, w urojeniach, w wielokrotnych samozaprzeczeniach. Bóg jeden raczy wiedzieć, co tam się w zagubionej duszy krzywoprzysięzcy i jawnogrzesznika wyrabia, może rzeczywiście kiedyś jakiś wariat opowiadał komuś, że Kiszczak mu kazał zabić Wałęsę (na Centralnym kręcił się w tamtych czasach facet w sekrecie opowiadający wszystkim, że jest ukrywającym się Bujakiem, i żeby się nie bać, bo mu Amerykanie przysłali atom, więc jakby już nie dało się wytrzymać, to on pier… nim w komunistów i tak się to skończy) i teraz akurat wskutek jakiegoś zwarcia w mózgowych szlejach przybrało to wspomnienie taki kształt. A może rozpadający się mózg byłego prezydenta, nastawiony na produkowanie wciąż nowych zaprzeczeń, jest już w tak opłakanym stanie, że uznał: o, patrzcie no, całkiem klawą historyjkę wymyśliłem, to tych wszystkich „Centkiewiczów” i „Zubertów” zmiecie! A może sama Matka Boska, której całe życie bluźni, świętokradczo wpinając ja sobie w klapę do wszystkich swych kłamstw i podłości, pomieszała mu za karę zmysły?
Nie wiem, to temat dla psychiatrów. Myślę, że największy problem z Wałęsą mają ci, którzy – choć w istocie „chamem z siekierką” gardzą tak, jak gardzili nim zawsze i jak temu za czasów „wojny na górze” dawali chętnie wyraz – muszą go bronić, bo jest zwornikiem całej ich kłamliwej narracji o „Okrągłym Stole” i „największym, pokojowo osiągniętym sukcesie Polaków od tysiąca lat”. Ci dopiero muszą go najserdeczniej nienawidzić i codziennie życzyć, żeby wreszcie go szlag trafił, żeby przestał produkować te wciąż nowe brednie niweczące ich wysiłki i pozwolił zawodowym, fachowym kłamcom III RP skonstruować jakąś skuteczniejszą linię obrony.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.