Lisiewicz odkrył zbrodnię Magierowskiego – Magierowski wielokrotnie krytykował Macierewicza. I to ostro! Toż to właściwie zdrada stanu. Agent, panie, agent, jak nic, pewnikiem ruski. Ja zresztą też, bo też krytykowałem.
I tak się tylko zastanawiam, na kogo ja bym zagłosował: na błyskotliwego publicystę z ogromną wiedzą o sprawach międzynarodowych, który jako rzecznik prezydenta działa z podziwu i naśladowania godną wstrzemięźliwością oraz taktem czy raczej na gościa, który za grzech uważa krytykowanie jednego z polityków, a sam paradował po ulicy jako Włodzimierz Iljicz Lenin. No, nie wiem. Trudna decyzja.
Dobra, żartowałem.
***
Nie jestem wielbicielem rzecznika praw obywatelskich. Co do tego wątpliwości nie powinien mieć nikt, kto zna moje teksty. Adam Bodnar ze swoimi lewackimi inklinacjami to postać jak najdalsza od moich politycznych upodobań.
To jednak nie znaczy, że Bodnarowi nie zdarza się podejmować spraw istotnych. Taką sprawą jest istnienie, przynajmniej w obecnej postaci, artykułu 212 kodeksu karnego. Przypomnę, że artykuł ten brzmi:
§ 1. Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną niemającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności.
§ 2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w § 1 za pomocą środków masowego komunikowania, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.
Wymiar sprawiedliwości działa tu z oskarżenia prywatnego. Co to wszystko oznacza? Po pierwsze – że spowodowanie, aby dana osoba stanęła przed sądem, jest banalnie proste, gdyż sporządzenie prywatnego aktu oskarżenia nie wymaga wielkich umiejętności ani wybitnej wiedzy prawniczej, a koszt złożenia tegoż w sądzie to raptem 300 złotych. Niezależnie od sprawy i zamożności oskarżyciela prywatnego. Po drugie – że sądowy pieniacz jest w stanie stawiać przed sądem każdego, kto powie lub napisze publicznie coś, co mu się nie spodoba. Po trzecie – że oskarżony, jeśli zostanie skazany, ponosi wszystkie konsekwencje związane z figurowaniem w rejestrze skazanych. Jest osobą karaną, tak samo jak złodziej czy oszust.
Artykuł 212 od dawna jest stosowany przez różnego rodzaju lokalnych (choć nie tylko) bonzów, politycznych lub biznesowych, żeby zamknąć usta niewygodnym dziennikarzom, ale nie tylko. Często bowiem zapomina się, że ten przepis można wykorzystać także przeciwko aktywistom obywatelskim, blogerom, działaczom pozarządowym. Z bardziej znanych osób jego ofiarą padli między innymi Jerzy Jachowicz czy Tomasz Wróblewski – obaj zresztą ułaskawieni, pierwszy przez prezydenta Komorowskiego, drugi – Dudę.
O skasowanie artykułu 212 od dawna walczyli dziennikarze, i to ze wszystkich stron. Spotykał się z nimi w tej sprawie Jarosław Gowin jeszcze jako minister sprawiedliwości w rządzie PO, ale potem ministrem być przestał. Gdy teraz Adam Bodnar o sprawie przypomniał, obecne kierownictwo Ministerstwa Sprawiedliwości zaprezentowało twarde stanowisko: mowy nie ma. Podobnie zachowała się senacka Komisja praw człowieka, praworządności i petycji.
Argumentacja jest zawsze ta sama i zawsze tak samo obłudna: że artykuł 212 to instrument obrony biednych ludzi przed zniesławianiem przez ludzi ustosunkowanych. Ciekaw jestem, ilu było biednych pokrzywdzonych wśród korzystających z artykułu 212 w ciągu ostatnich lat, gdy liczba skazanych z tego przepisu rosła (w 2015 roku było to 50 osób). Prawda jest taka, że artykuł 212 to wygodny bicz na niepokornych dla każdej władzy – czy to lokalnej, czy centralnej, obojętnie z jakiego ugrupowania.
Z dziennikarstwa przez artykuł 212 wycofał się w tym roku Łukasz Ernestowicz, dziennikarz „Gazety Pomorskiej”. Nie był w stanie dalej pracować w zawodzie po tym, jak raz został skazany. Zwyczajnie bał się. Zaś Paweł Gąsiorowski, dziennikarz prowadzący lokalne portale informacyjne w województwie Śląskim, trafiał z 212 przed sąd już czterokrotnie. W rozmowie z portalem WirtualneMedia.pl powiedział: „Wiadomo, że w tak małych miejscowościach władza niechętnie udziela informacji o swojej działalności. Jeśli ktoś dopytuje tak jak ja o sprawy niewygodne, na przykład o to, czy burmistrz obiera zasiłek z ośrodka pomocy społecznej, co miało miejsce w jednej z gmin, to takiego dziennikarza nie lubi się. Zastraszanie artykułem o zniesławieniu działa tutaj jak bat na wolne media i mówię jasno, że władze gmin wytaczając mi te procesy chcą mnie zastraszyć. A wiadomo, że jest to relikt poprzedniej epoki, który w żadnym cywilizowanym kraju nie krępuje rąk dziennikarzom. Gdybym miał słabszą odporność, dawno wycofałbym się z dziennikarstwa”.
Kiedyś PiS gromił artykuł 212 jako bat na dobrych ludzi w ręku kacyków z PO. Ale, widać, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
***
O tym, że władze Warszawy mają absolutną obsesję na punkcie zwężania ulic, kasowania miejsc parkingowych i utrudniania życia kierowcom na wszelkie sposoby, wiadomo od dawna. Jednak niektóre działania wciąż wywołują pytanie, czy nie byłaby wskazana konsultacja medyczna.
Oto na Targówku miał powstać most przez Wisłę. Nie powstanie wskutek oporu mieszkańców leżącego po drugiej stronie rzeki Żoliborza. Ale miasto wymyśliło dla mieszkańców Targówka rekompensatę. Będą nią – uwaga, proszę się trzymać – parkingi rowerowe i ścieżki rowerowe. Gdy bowiem za kilka lat na Targówku pojawi się metro, chodzi o to, żeby – tu cytat za Tadeuszem Bartosińskim, wicedyrektorem biura polityki mobilności i transportu warszawskiego ratusza – „ludzie dojeżdżali rowerami do metra i tam je zostawiali”. Żeby była jasność: nie ma w planach budowy żadnych parkingów dla samochodów. Już widzę te matki z dziećmi i zakupami, popylające zimą w zamieci do stacji metra na rowerkach.
Aha, będzie jeszcze na Targówku nowa ścieżka biegowa. Tak, to nie pomyłka, biegowa. Dla biegaczy.
Nie wiem, czy istnieje już medyczna nazwa jednostki chorobowej, na którą cierpią władze stolicy. Autofobia czy jakoś tak powinno się to nazywać. Przypomnę tylko, że od jakiegoś czasu warszawskim Zarządem Dróg Miejskich kieruje Łukasz Puchalski, wcześniej pełnomocnik rowerowy ratusza.
***
Od ratusza do Ministerstwa Rozwoju jest kawałek, ale autofobia roznosi się błyskawicznie. W resorcie trwają bowiem prace nad zmianą ustawy, ograniczającej stawki za parkowanie w miastach. Najnowsza koncepcja mówi o uzależnieniu ich od średniego wynagrodzenia. Skutek zmiany – obojętnie, jaki wariant zwycięży, z wyższym limitem kwot czy uzależnieniem od średniej pensji – będzie taki, że samorządy ogarnięte antysamochodową obsesją wprowadzą stawki drakońskie, sięgające kilkunastu złotych za drugą czy trzecią godzinę postoju. Szybko okaże się, że tańsze od parkowania na ulicy są parkingi prywatne.
Skutek jest nietrudny do przewidzenia: nawet jeśli wzrosną kary za parkowanie bez opłaty, liczba gapowiczów też wzrośnie – a nuż się uda? Poza tym wjazd autem do centrum stanie się dobrem luksusowym. Ubożsi kierowcy po prostu przestaną się w centrach miast pojawiać, bo zmuszanie posiadaczy aut do przesiadania się do komunikacji miejskiej idzie w Polsce bardzo opornie. I dobrze – ludzie mają swoje potrzeby i upodobania i zamierzają się ich trzymać.
Tymczasem wiceminister rozwoju Witold Słowik oznajmia: „Jeśli chcemy walczyć ze smogiem, musimy ograniczać ruch w ścisłych centrach dużych miast. Chcemy też promować transport publiczny, który jest zdecydowanie bardziej proekologiczny”. Ciekawe, w ilu jeszcze miejscach w rządzie umiejscowił się desant z Partii Razem?
***
Na pewno jest w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Wielka zwolenniczka zakazu handlu w niedziele Elżbieta Rafalska poucza, że bez zakupów w ten dzień naprawdę można się obyć. Ale czy ktoś ją zmusza, żeby chodziła do sklepu w niedziele? Niech się pani minister obywa, mnie nic do tego. Proszę tylko mnie życia nie ustawiać.
Przy czym zachodzę w głowę, kiedy doszło do werbunku pani minister Rafalskiej przez Razemów. Bo przecież jeszcze w 2006 roku ta sama (chyba? – bo może sobowtór) Elżbieta Rafalska stanowczo argumentowała przeciwko zakazowi handlu, przewidując między innymi utratę kilkudziesięciu tysięcy miejsc pracy. Było to wtedy, gdy rząd – naciskany przez koalicyjną Ligę Polskich Rodzin – przyjął jednak bardzo zdecydowane stanowisko przeciw zakazowi handlu.
Z tym że w 2006 roku Adrian Zandberg miał tylko 27 lat i dopiero zdobywał doświadczenie. Agentów werbować zaczął trochę później.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.