Dużo wzmożenia, mało myślenia – w zasadzie tak wygląda u nas „debata publiczna” na każdy możliwy temat. Niby więc dlaczego wojna na Ukrainie miałaby być wyjątkiem? Mamy więc z jednej strony „procesję mętnych frazesów wygłaszanych z niezwykłą pewnością siebie” (jak podsumował Dmowski argumenty Piłsudskiego podczas sławnej rozmowy w Tokio, gdzie przyszły Komendant obiecywał Japończykom wywołanie w Polsce powstania), niedopuszczających żadnych wątpliwości co do moralnego obowiązku poświęcenia przez Polskę wszystkiego na rzecz Ukrainy. Z drugiej zaś, równie emocjonalne pokrzykiwania o rzezi wołyńskiej, rzekomych przestępstwach uchodźców i „ukrainizacji Polski”, obficie czerpiące z produktów Putinowskich fabryk fake’ów i hejtu.
Histeryczne, agresywne, a zwykle również obelżywe reakcje na każdy artykuł, wypowiedź medialną czy bodaj tylko wpis na Twitterze podający w wątpliwość politykę rządu PiS wobec wojny i Ukrainy daje, wśród innych negatywnych efektów, także ten, że odwoływanie się do politycznego realizmu w praktyce zaczęło zwalniać z obowiązku uargumentowania swych tez. Tymczasem problemem wielu zachodnich realistów jest to, że opierają swe rozumowanie na niezrozumieniu podstawowych faktów dotyczących tej wojny.
Pisałem już o tym, krytykując niesławny odczyt Henry’ego Kissingera w Davos, i nie chcę się powtarzać, zresztą argumentów przeciwko „kissingerystom” przybywa. O ile nie dziwi mnie, że podstawowych błędów w jego rozumowaniu nie widzą politycy i publicyści zachodni, o tyle polskich głosów powtarzających ich tezy nie rozumiem.
Ucieczka z "kacapii"
Współcześni ludzie Zachodu, nawet najlepiej wprowadzeni w arkana geopolityki, daleko odeszli od czasów Woodrowa Wilsona czy nawet jeszcze Ronalda Reagana, kiedy to za podstawę międzynarodowego ładu uważano prawo narodów do samostanowienia.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.