Medialną burzę wywołał ostatnio lubiany przez młodzież muzyk Dawid Podsiadło. Ogłosił, że „ma problem z Kościołem”, a to w związku z przypadkami pedofilii i próbami oddziaływania przez hierarchów na sprawy publiczne. Stąd też, jak zadeklarował, pragnie „poprosić o apostazję”. W ślad za nim poszedł inny artysta, Tomasz Organek, ogłaszając, że z Kościołem nic go nie łączy oprócz wspomnień i zamierza „wydostać się z tej instytucji”.
Takie manifestacje to nie nowość. Przykładowo już wcześniej popularny aktor Artur Barciś w jednym z wywiadów wyznał, że z Kościołem „pożegnał się już dawno”, a przypisywanie mu żarliwej wiary określił mianem „czegoś okropnego”. Aktorka Agnieszka Włodarczyk, oczekując na poród, napisała w mediach społecznościowych, że nie planuje ochrzcić dziecka, a sama „musi zrobić porządek” w kwestii swojej przynależności do Kościoła. Piosenkarka Margaret kilka lat temu oznajmiła, że nie zgadza się z moralnością głoszoną przez Kościół, a poza tym jest „osobą niewierzącą”, więc za „fair” uznała wystąpić z Kościoła. Przypadki „celebrytów” manifestujących brak więzi z Kościołem można byłoby jeszcze mnożyć, a podejrzewam, że lista będzie się konsekwentnie wydłużać. W ciągu ostatnich kilkunastu lat opluwanie katolicyzmu stało się w naszym kraju tak powszednie, że dziś zwykłe dezawuowanie Kościoła nie wystarcza. Trzeba bardziej zaszokować. Jak pokazuje przykład Podsiadły, na razie to działa – i najpewniej będzie mieć niemałe skutki. Poczynania „celebrytów” łatwo byłoby zbagatelizować jako niepoważne. Nie można jednak zapominać, że w przestrzeni symbolicznej siła rażenia tak radykalnej antykościelnej manifestacji jest naprawdę duża. Chodzi o przełamanie pewnej bariery, powiedzenie Kościołowi „nie” w sposób, który przedstawia odejście od katolicyzmu jako normalne, ba, wręcz modne. Ile młodych ludzi zachęconych przez Podsiadłę czy Margaret pomyśli, że byłoby w sumie „fajnie” przestać chodzić do Kościoła albo chociaż na lekcje religii?
Porządkowanie pojęć
Ferment wywołany przez rzekomą apostazję Podsiadły warto jednak dobrze wykorzystać – choćby po to, by uporządkować pojęcia. Na razie nawet w samym Kościele wokół problemu panuje znaczny chaos. W 2015 r. Konferencja Episkopatu Polski opracowała dekret „w sprawie wystąpień z Kościoła oraz powrotu do wspólnoty Kościoła”. Dokument określa apostatę jako osobę, która „całkowicie porzuca wiarę chrześcijańską”, a czyni to „występując z Kościoła katolickiego i wstępując do wspólnoty religijnej niechrześcijańskiej lub pozostając poza jakąkolwiek wspólnotą religijną”. Takie przedstawienie fenomenu jest jednak mało pomocne. Użyte przez Episkopat sformułowanie opisujące apostazję jako „całkowite porzucenie wiary chrześcijańskiej” jest wprawdzie w pełni zrozumiałe; zostało zaczerpnięte z Kodeksu prawa kanonicznego. Rzecz jednak w tym, że prawo kanoniczne nie precyzuje, w jaki sposób to porzucenie ma się manifestować. W istocie formalne wystąpienie z Kościoła – czyli to, co przedstawia się medialnie jako apostazję – nie jest wcale do apostazji potrzebne.
Przykładowo najbardziej chyba znany apostata w historii, rzymski cesarz Julian, nie musiał składać żadnego oświadczenia u prezbitera czy biskupa, by zyskać swój niechlubny przydomek Apostaty.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.