Prawie rok po zaprezentowaniu pierwszej części podręcznika „Historia i teraźniejszość” Wojciecha Roszkowskiego ukazał się drugi tom tej publikacji. Tym razem pan profesor zajął się latami 1980–2015. Furia obozu liberalnej lewicy, z którą przyjęto tę pozycję, nie jest bynajmniej słabsza od tej, którą mogliśmy zaobserwować rok temu. Jedyne, co różni rozmaite ataki po lewej stronie, to wybór formuły. Z podręcznikiem do HiT walczono dotąd metodą ośmieszenia, tym razem rzucane są oskarżenia. To dziwne uczucie, gdy na okładce szkolnego podręcznika widzi się zdjęcie z wydarzeń, które zna się z własnych doświadczeń. Owo zdjęcie – symbol lat 80. – to ujęcie milicyjnej budy, tzw. lodówy, do której zomowcy wloką za ręce ciężko pobitego demonstranta. Doskonale poznaję tę fotografię. Zrobiono ją 600 metrów od mojego gdańskiego domu we Wrzeszczu, na wielkim pustym placu przy ul. Partyzantów. Było to 1 maja 1985 r., w dniu ostatniej wielkiej „zadymy” na ulicach Wrzeszcza po Grudniu ’81.
Zachęta do samodzielnego myślenia
Książka Wojciecha Roszkowskiego zaczyna się od cytatu z homilii papieskiej Jana Pawła II z 2 czerwca 1979 r. z ówczesnego placu Zwycięstwa. „Nie sposób zrozumieć dziejów narodu polskiego – tej wielkiej, tysiącletniej wspólnoty, która tak głęboko stanowi o mnie, o każdym z nas, bez Chrystusa. Jeślibyśmy odrzucili ten klucz do zrozumienia naszego narodu, narazilibyśmy się na zasadnicze nieporozumienie. Nie rozumielibyśmy samych siebie”. To przesłanie tłumaczy, dlaczego postać Jana Pawła II pojawia się tak często na łamach książki. I nie jest to, wbrew krytykom, jakieś klękanie przed Kościołem. Po prostu lat 1980–2015 w wypadku naszego kraju nie da się zrozumieć bez nawiązań do postaci papieża Polaka.
Jednak Roszkowski stanął przed jeszcze jednym problemem. Jak wytłumaczyć niewygodę i upokorzenie życia w PRL pokoleniu, które zna ten okres jedynie z żartobliwych filmów Stanisława Barei? Autor podręcznika wyjaśnia, dlaczego życie w Polsce ludowej było tak szare i męczące. Dlaczego wymagało tylu godzin spędzanych w kolejkach. Mnie najbardziej poruszyło zdjęcie góralki, która z pękatymi koszami sera i mleka codziennie przyjeżdżała do Krakowa, aby sprzedawać produkty ze swojego gospodarstwa. Musiała dźwigać ciężkie kosze, ale zachowuje przy tym wyprostowaną sylwetkę i zamaszysty krok, pozwala uczniowi zrozumieć, jak ten minikapitalizm bazaru na Rynku Kleparskim w Krakowie pozwalał przetrwać krakusom w najgorszych latach niedoboru stanu wojennego.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.