Dawno, dawno temu, w naszej rodzinnej galaktyce po obejrzeniu filmu Johna Carpentera „Gwiezdny przybysz” („Starman”, 1984), jeden z mych piszących znajomych (dziś całkiem popularny autor – Robert J. Szmidt) rzekł: „Gdyby ten film nakręcił Steven Spielberg, to główny bohater miałby całe wiadro tych magicznych kulek”. Kto pamięta tamtą opowieść, ten wie, o co chodzi, ale ci, którzy filmu nie znają, też na pewno chwycą w lot – są filmowcy, którzy gospodarują efektem „wow!” oszczędnie, ale są i tacy, którzy za każdym razem chcieliby widzowi sprzedać całe wesołe miasteczko. Nie wystarczają im karuzela, dom strachów i gabinet luster, ładują do opowieści wszystko, co im podpowie rozbuchana dziecięca wyobraźnia. A może jeszcze słonia na wrotkach? I tańczące pingwiny z tacami pełnymi słodyczy? A jeśli rollercoaster, to największy na świecie.
Zostań współwłaścicielem Do Rzeczy S.A.
Wolność słowa ma wartość – także giełdową!
Czas na inwestycję mija 31 maja – kup akcje już dziś.
Szczegóły:
platforma.dminc.pl
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.