Można mieć wiele zastrzeżeń do stylu polityki zagranicznej, jaki ma rząd Zjednoczonej Prawicy. Można krytykować kierunek działań, pewne posunięcia, czy narzekać na nieudolność władz. Można kpić, oburzać się, czy wręcz lamentować nad "upadkiem pozycji” naszego kraju. Nie można za to udawać, że rząd nie ma obiektywnych trudności w prowadzeniu własnej polityki. Nie rozstrzygam teraz, czy jest ona słuszna. Należy jednak pamiętać o kilku czynnikach.
Po pierwsze i najważniejsze, III RP traktowana była traktowano przez Europę Zachodnią jako państwo zbytu, swego rodzaju współczesną półkolonię. To tutaj wpuszczono na nieograniczoną skalę zagraniczny kapitał. To tutaj wyprzedawano strategiczne spółki za grosze. To tutaj mętne prawodawstwo, niejasne układy i znajomości ułatwiały wielkim graczom prowadzenie własnej polityki. Polska miała być drenowana i współcześnie wykorzystywana. I była. Nie można jednak zapomnieć, że w tych specyficznych warunkach nie wszyscy byli pokrzywdzeni. Była przecież wąska elita, która kosztem reszty społeczeństwa się uwłaszczyła, a później pomnażała swój majątek. Trudno się więc dziwić, że z radykalnej zmiany kursu w 2015 roku nie wszyscy są zadowoleni. W Polsce i za granicą. Tracą przecież gigantyczne pieniądze.
Po drugie, w Europie Zachodniej dominuje światopogląd liberalno-lewicowy, który gwałtownie zwalcza prądy konserwatywne. Nawet jeżeli zachodnie partie mają jeszcze szyldy „chadeckich”, czy „konserwatywnych”, to trzeba mieć na względzie, że ma to niewiele wspólnego z polską rzeczywistością. Pomijam już generację polityków, którzy wyrośli z korzeni socjalizmu i komunizmu. Nic więc dziwnego, że rząd, który w warstwie retorycznej deklaruje przywiązanie do tradycyjnych wartości, nie cieszy się zbyt dużą sympatią w Brukseli.
Po trzecie, co jest związane z poprzednim punktem, media (zagraniczne i polskie) są w znacznej części przywiązane do światopoglądu liberalno-lewicowego. Ośrodki medialne bardzo często prowadzą własną politykę, czy wręcz krucjatę ideologiczną, co łatwo zaobserwować w Polsce. Jeżeli nałożymy na to interesy ekonomiczne (pieniądze publiczne w formie np. ogłoszeń), to nie może dziwić, że od dwóch lat słyszymy o dyktaturze, brunatnej Polsce, czy pogorzelisku.
Po czwarte, ale wcale nie takie błahe, są ludzie, dla których niezwykle ważne jest to, co powiedzą za granicą. Są środowiska niezwykle łase na pochwały i zachwyt. A że kosztem prowadzenia mało ambitnej polityki? Trudno. Czy można wskazać wymierne korzyści tego, że polityk X, czy Y zajmuje ważne stanowisko unijne, a w prasie Z pojawił się pochlebny artykuł? Tak, ale wyłącznie dla X, czy Y. Pomijam już głosy „zagranicznej prasy”, która jest masowo cytowana w polskich mediach, a za którą często stoją polscy dziennikarze, lub powiązani z polskimi środowiskami. Nie jest zresztą tajemnicą, że szeroko pojęta prawica zawsze miała z tym problem.
Po piąte, symboliczna jest postawa polskiej opozycji (politycznej i medialnej), która przyjęła strategię "ulicy i zagranicy". Ten punkt wynika z poprzednich, ale oczywistością jest, że przy takim zachowaniu i postawie, prowadzenie innej polityki jest trudniejsze, niż w normalnych warunkach. Nie jest zresztą tajemnicą, że wiele działań Brukseli jest efektem polskich zabiegów.
W związku z powyższym nie można się dziwić, że „wstawanie z kolan” nie jest rzeczą łatwą. Skoro już teraz „uderzyliśmy się” głową w sufit, to warto zadać pytanie, gdzie był zawieszony i dlaczego tak nisko. Gra jednak jest warta świeczki.
Poglądy wyrażone w niniejszym artykule są osobistymi poglądami autora i nie odzwierciedlają stanowiska redakcji.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.