Coraz trudniej jest komentować przedwyborcze manewry na poważnie. W pogoni za symbolicznym triumfem nad wrogiem, choćby o 1–2 proc. (czyli "mijanką" obiecaną obozowi lewicowo-liberalnemu przez Tuska tudzież "10. z kolei wyborczym zwycięstwem" obiecanym tradycjonalistom przez Kaczyńskiego), główne partie na gwałt szukają nowych, atrakcyjnych przebrań. Zupełnie nie przejmując się tym, co głosiły i robiły wcześniej.
I tak Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło na swej konwencji, że idzie do europarlamentu po to, by zatrzymać Zielony Ład, gładko przechodząc do porządku dziennego nad tym, że to ono właśnie, będąc u władzy, grzecznie go w imieniu Polski zaakceptowało – po części wskutek omamienia w kuluarowych rozmowach przez cwaniaków z KE obietnicą "odblokowania funduszy", co miało zapewnić PiS wygraną w wyborach i trzecią kadencję, a po części wskutek lęku, że jeśli przeciwstawi się Unii, to PO zniszczy go propagandowo oskarżeniem o polexit.
Z kolei Donald Tusk pojechał na wschodnią granicę lansować się ze strażnikami granicznymi, których przed wyborami jego obóz mieszał z błotem jako PiS-owskich bandytów, a wręcz zbrodniarzy tajniaczących po lasach masowe groby wypełniane mordowanymi podczas "pushbacków" kobietami i dziećmi, oraz przechwalać się, że umocni graniczny mur – przeciwko zbudowaniu którego ze 122 ówczesnych posłów PO głosowało 121, a ten brakujący jeden też nie był za, tylko się wstrzymał.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.