DoRzeczy.pl: Od lat obserwuje Pan świat mediów, jak ocenia Pan jego obecny stan?
Jerzy Jachowicz: Fatalnie. Przede wszystkim ze względów politycznych. Właściwie, tak obiektywnie, chłodno patrząc, to najrzetelniej, najmniej uwikłane politycznie – myślę tylko o pismach – jest „Do Rzeczy”, które jest jednak najbliższe temu, czym powinny być gazety.
Niezwykle miło to słyszeć
My jako tygodnik „Sieci” czasami chyba idziemy zbyt w prawo, wydaje mi się, że czasami jesteśmy zbyt politycznie zanurzeni. Ale nie wypada tak chwalić konkurencji. Wiadomo, że „Do Rzeczy” jest gazetą centrowo–prawicową, liberalną i trzymającą z pewnością bliżej politycznie PiS niż PO.
Na ile współczesne media są jedynie przekaźnikiem informacji, a na ile same kreują rzeczywistość?
Media z pewnością kształtują mentalność ludzi, zniekształcając rzeczywistość. Jedne robią to w imię obozu rządzącego, a inne kreują mentalność ludzi, przedstawiając fałszywą rzeczywistość, prezentując w negatywnym świetle obóz władzy, czy ogólnie polską rzeczywistość. Zdają sobie sprawę, że jeśli popierane przez nich siły polityczne będą miały władzę, to one na tym skorzystają materialnie, finansowo. Poprzez reklamy, stanowiska, ale także w aparacie władzy
Nie napawa Pan optymizmem.
Media, i to właściwie wszystkie media, starają się kreować rzeczywistość. Jedne po prostu robią to delikatnie, a inne w sposób prostacki. Polskie media zatraciły się kompletnie. Myślę o mediach centralnych, bo tylko te znam, ale sądzę, że to w jakimś stopniu musi się to przenosić np. na prasę lokalną.
Obecnie współpracuje Pan z tygodnikiem „Sieci”, ale przez lata był Pan związany z gazetą Adama Michnika.
W momencie tworzenia „Gazeta Wyborcza” była uznawana za medialną reprezentację Solidarności, tej wielkiej, milionowej rzeszy Polaków, która opowiedziała się przeciwko komunizmowi. „Wyborcza” skupiała wokół siebie dziennikarzy związanych z opozycją peerelowską. W tamtym czasie uosabiała coś najbardziej wartościowego dla Polaków. Gazeta starała się przejąć standardy prasy zachodniej, gdzie podstawową rolą dziennikarza jest przekazywanie informacji do opinii publicznej i opisywanie ich obiektywnie i rzetelnie. To z początku było ściśle przestrzegane.
Został Pan dziennikarzem śledczym
Zajmowałem się przeszłością nie tylko przestępczą czasów PRL, ale także działalnością zbrodniczą i jej najbardziej reprezentatywnymi przedstawicielami, czyli tą wierchuszką, która była zbrojnym ramieniem partii: panem Jaruzelskim i Kiszczakiem, z którymi do dziś mamy różnego rodzaju kłopoty, jak choćby za sprawą ustawy degradacyjnej. Tak to szło przez pewien czas, aż w końcu „Gazeta Wyborcza” zaczęła pokazywać inne oblicze. W wyniku tworzących się rozłamów Solidarności, które początkowo nie były tak widoczne, część dawnej opozycji została przez obóz Lecha Wałęsy odsunięta nie tylko od władzy, ale również i godnego życia.
To znaczy?
Oni nie działali, nie istnieli. Część elit Solidarności zawarło sojusz z elitami postkomunistycznymi. Tutaj jeśli chodzi o ten styk z „Gazetą Wyborczą”, to on był najmocniejszy, ponieważ Adam Michnik był uważany za lidera całej pewnej grupy dawnej opozycji. Mazowiecki, Geremek, Kuroń... można wymieniać wiele nazwisk, o których powiedzieć można, że zawarli sojusz z elitami postkomunistycznymi. W wyniku tych podziałów politycznych zaczęła również pękać linia „Gazety”, która zaczęła reprezentować ten nurt, który w latach 70 chciał „socjalizmu z ludzką twarzą”, a w latach 90 był bliski tego, by podzielić się władzą z postkomunistami.
Kiedy Pan sobie uświadomił zmianę linii „Gazety”?
Zdawałem sobie z tego sprawę od drugiej połowy lat 90. Dowiadywałem się od moich przyjaciół z Solidarności, że przestali czytać „Gazetę Wyborczą”. Oni po prostu szybciej dostrzegli tę zmianę. Byłem zajęty sprawami z własnej działki, zajmowałem się rozliczeniowymi, procesami z okresu zbrodni PRL, a następnie nowymi zjawiskami – przestępczością zorganizowaną, gangami, mafiami, ale cały czas stwierdzałem ścisłe powiązania tego świata przestępczego z dawnymi służbami PRL.
Zdawał sobie Pan sprawę z sojuszu Michnika z postkomunistami, ale pozostał w redakcji?
Miałem tam dużą autonomię. Przejawiała się ona nawet w bardzo praktyczny sposób. Wielu ważnych ludzi mówiło mi „Panie Jachowicz, ja z Gazetą Wyborczą nie rozmawiam, ale z Panem porozmawiam, bo Pan jest inny niż cała Gazeta”. To była obelga z jednej strony, a z drugiej pewna nobilitacja.
Kiedy Pan podjął decyzję o opuszczeniu redakcji?
Niestety dopiero w 2005 roku, po 17 latach pracy.
Co było bezpośrednią przyczyną?
To się stało po aferze Rywina. Ponieważ to ona w pełni otworzyła mi oczy. Nie tylko na rolę Adama Michnika i innych osób w „Gazecie”, ale po prostu na fakt, że ja pracuję w mało eleganckim towarzystwie. Jedną z kluczowych kwestii była sprawa Leszka Maleszki, czyli uświadomienie sobie, że człowiek, z którym pracuję był wieloletnim donosicielem Służby Bezpieczeństwa; Uświadomienie sobie, że niektórzy z moich kolegów mogli mieć tego świadomość. Ja takiej świadomości nie miałem, ale kierownictwo mogło.
Adam Michnik?
Niemal na pewno miał tego świadomość. Poza tym później doszło do takiej quasi obrony Leszka Maleszki. Ja uważałem, że dla takich ludzi nie może być miejsca w gazecie, która spełnia rolę intelektualnego, duchowego, strategicznego przewodnika, jeśli chodzi o polską politykę. Przecież taką miał ambicję Adam Michnik – być twórcą strategii nowej Polski. To spowodowało, że któregoś dnia powiedziałem „bye bye, moja ukochana Gazetko”.
Jak Pan wspomina tamto wydarzenie?
Muszę powiedzieć, że potraktowano mnie wyjątkowo dżentelmeńsko i z honorami. Powiedziano mi, że zawsze droga powrotu jest dla mnie otwarta. Ale po roku część kolegów uznała, że nie powinna podawać mi ręki, po dwóch, że nie powinni mi się odkłaniać.
Przeszedł Pan wtedy do „Newsweeka”?
Tak. To była wtedy zupełnie inna gazeta niż obecnie. W tym okresie „Newsweekiem” rządził Tomasz Wróblewski. To była taka polska mutacja amerykańskiego „Newsweeka”, w której fundamentem było przestrzeganie żelaznych reguł dziennikarstwa.
Później był „Dziennik” i w końcu „Uważam Rze”.
Po rozbiciu “Uważam Rze” przez pana Hajdarowicza, tygodnik podzielił się na dwie frakcje: Pawła Lisickiego i braci Karnowskich.Byłem wtedy bardzo blisko związany z ekipą, która teraz tworzy „Do Rzeczy”. Pamiętam, jak się widywaliśmy w kawiarniach, albo na spotkaniach redakcyjnych, gdy jeszcze nie wiedziano, czy tygodnik powstanie, czy też nie.
Ale ostatecznie związał się Pan z tygodnikiem „Sieci”.
Tak. W ostatniej chwili, gdy to wszystko się decydowało, zadzwonił do mnie Michał Karnowski, z którym się bardzo kolegowałem od czasów „Newsweeka”, z propozycją by się z nimi związać. I tak już zostało.