Ryszard Petru bez umiaru powtarza wciąż te same liberalne zaklęcia, jakby nie rozumiał, że dziś nikt nie chce słuchać o podatku liniowym, o konieczności obniżania długu państwa, o reformach, bez których trzeba zapomnieć o szybszym rozwoju Polski, ani tym bardziej o pozbawieniu niesprawiedliwych przywilejów górników, rolników, policjantów, żołnierzy itd.; przywilejów, za które słono płacą pozostali podatnicy. Ba, dziś nikt nie chce słuchać nawet o pilnej potrzebie sprywatyzowania górnictwa, aby więcej do niego nie dokładać z publicznej kasy.
Ciekawe, czy Petru nie zauważył, że liberalizm na dobre wyszedł w Polsce – i nie tylko w Polsce – z mody? Że w tym sezonie politycznym się go nie nosi i nie wiadomo, czy kiedykolwiek jeszcze wróci do łask?
Czy zatem Petru nie zauważył tego, co dawno spostrzegł Donald Tusk – wieczny liberał gawędziarz, a raczej zwykły oszust polityczny, który najpierw dzięki liberalnej retoryce przez długie lata utrzymywał się na powierzchni życia publicznego, a potem zdobył niemal pełnię władzy dzięki pakietowi liberalnych obietnic przedwyborczych, których – rzecz oczywista – nie zrealizował? I który zadłużył Polskę na niemal pół biliona złotych, a jego nieoceniona ekipa rządowa, pod wodzą Ewy Kopacz, w tym roku dorzuca do tej góry długów 44 mld zł, a w przyszłym planuje dorzucić kolejne 55 mld zł?
Czy Petru nie zauważył, że od liberalizmu gospodarczego – bardziej niż diabeł od święconej wody – odżegnuje się też Jarosław Kaczyński, jedyny w Polsce ostatniej dekady rządzący polityk praktykujący liberalizm (choć deklarujący antyliberalizm), który za swego krótkiego, trwającego nieco ponad rok premierostwa obniżył podatki (z 19, 32 i 40 proc. do 18 i 30 proc.) oraz składkę rentową, a także ostro zwalczał trawiącą przedsiębiorców korupcję?
Zatem: Któż w obecnej sytuacji chciałby słuchać polityka (a tym bardziej głosować na jego partię), który uparcie domaga się jakichś niestworzonych liberalnych reform? Bo też w końcu po co nam Polska bez deficytu finansów publicznych, a jeszcze lepiej po prostu niezadłużona, a w każdym razie coraz mniej zadłużona, skoro wolimy Polskę z dużym deficytem i coraz bardziej zadłużoną – a choćby i po granicę bankructwa? A może i poza tę granicę? Po jakie licho nam Polska, w której wszyscy są równi wobec prawa – płacą takie same podatki i składki na ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne, skoro lepiej nam w takiej, w której jedni muszą płacić za innych? Po kiego czorta nam Polska silna, ze zreformowaną gospodarką, i przez to rozwijającą się szybko, w tempie 5–6 proc. rocznie, gdy wystarcza nam Polska z gospodarką dychawiczną, rosnącą wolno, w tempie najwyżej 3 proc. rocznie? No, po jaką cholerę nam taka Polska? Taka, do której polscy emigranci wracają, jeśli kontentujemy się taką, z której Polacy uciekają?
A co za tym idzie – po co dziś Polakom Ryszard Petru i jego do znudzenia liberalnie liberalna Nowoczesna?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.