Program „Rodzina 500+” śmiało można nazwać największym eksperymentem społecznym III RP. Jego wpływ odczuje zarówno przeciętny Kowalski, jak i cała gospodarka. Pytanie, czy wyjdzie nam to na zdrowie?
Kiedy statki programu Apollo latały na Księżyc, jedną z najbardziej stresujących dla astronautów chwil było osiągnięcie tzw. PNR. To skrót od „point of no return”, czyli momentu misji, w którym bezpieczne zawrócenie na Ziemię staje się niemożliwe. Przekroczyliśmy taki punkt w Polsce wraz z uchwaleniem projektu „Rodzina 500+” – w budżecie państwa, polityce prorodzinnej, gospodarce, zmianach codzienności milionów polskich rodzin i sposobie uprawiania przyszłych kampanii. W przeciwieństwie do amerykańskich astronautów nie do końca wiemy jednak, dokąd lecimy. Dlatego na rewolucję zaproponowaną przez rząd Prawa i Sprawiedliwości trzeba spojrzeć z dwóch perspektyw: zarówno tej makroekonomicznej, jak i statystycznej oraz jednostkowej.
Każda rewolucja musi mieć swoje ofiary. Według krytyków rządowego programu poza podatnikami, którzy sfinansują ze swoich pieniędzy 83 mld zł prognozowane na projekt w perspektywie kadencji PiS, paradoksalnie ofiarami tego programu mieli być również sami beneficjenci świadczeń. Przynajmniej ci najubożsi, dla których nagłe wpompowanie do domowego budżetu kwoty niejednokrotnie przekraczającej ich dochody, oznaczałoby orgię wydatków na rzeczy zbędne. To fałszywe wyobrażenie przedstawicieli klasy wyższej i średniej. Ich lęk wzmaga to, że „Rodzina 500+” po raz pierwszy w historii Polski będzie przekazywaniem państwowego dofinansowania na taką skalę w sposób określany fachowo jako bezwarunkowy transfer pieniędzy – UCT (Unconditional Cash Transfer). Oczywiście dotyczy to wsparcia na drugie i kolejne dziecko, ponieważ na pierwsze dziecko rodzice dostaną dofinansowanie tylko przy progu dochodowym 800 zł (1,2 tys. zł w przypadku dziecka niepełnosprawnego). Nie zmienia to faktu, że miliony rodziców po raz pierwszy dostaną do ręki pieniądze, które nie będą obarczone odium pomocy społecznej. – Nieustannie mieliśmy pod górkę od państwa, ale nie skarżyliśmy się. Niestety, przez ten czas wtłoczono rodzinę wielodzietną w system pomocy społecznej i przez to napiętnowano. Dlatego choć było ciężko, dorabiałem, ale nie braliśmy zasiłków, aby nie myślano o nas gorzej. Teraz to się wreszcie zmieni – mówi Zbigniew Jarosz, emerytowany strażak z Olsztyna, ojciec sześciorga dzieci. (...)
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.