We dworze siedzi Niemiec, obiekt zazdrości, obmowy, a czasem i drobnych kradzieży. Powieść „Listopadowe porzeczki” zaczyna się od sceny, w której jednego z wieśniaków dotyka ciężka niestrawność: najadł się kradzionego mydła, myśląc, że to nieznana mu, pachnąca pięknie słonina. We wsi egzystują obok siebie żywi i umarli. Duszyczki pożegnanych już przodków dopytują się, co słychać, martwią o los pozostawionych następnym pokoleniom dóbr, wtrącają z własnymi radami. Między ludźmi uwijają się fantastyczne stworki zwane kratami (lub bieruchami); żeby stworzyć krata, trzeba dwóch rzeczy: najpierw lepi się go z tego, co w obejściu niepotrzebne, a potem idzie wytargować od diabła duszyczkę, która krata ożywi. Taki stworek służy potem dzielnie swemu właścicielowi, dopóty, dopóki ducha nie wyzionie. Ale uwaga! Diabeł czekający na rozstaju dróg będzie chciał wysokiej ceny: duszy prawdziwej i trzech kropli krwi na cyrografie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.