TOMASZ ZBIGNIEW ZAPERT: Przeszło trzy dekady po śmierci Roman Wilhelmi wciąż jest aktorem rozpoznawalnym.
MAGDA JAROS: Utkwił w naszej pamięci za sprawą wielu kreacji. Popularność na przełomie lat 60. i 70. przyniósł mu Olgierd Jarosz w „Czterech pancernych i psie”. Serial systematycznie wznawia któraś ze stacji telewizyjnych, toteż aktor siłą rzeczy gości w naszych domach. Ale są również inne role, ważne i obecne. Choćby Fornalski w „Zaklętych rewirach”, dziennikarz radiowy w „Ćmie”, tytułowa w „Karierze Nikodema Dyzmy”, dozorca Stanisław Anioł w serialu „Alternatywy 4”, Jerzy Fryderyk Haendel w telewizyjnej adaptacji „Kolacji na cztery ręce” Paula Barza… Nie da się powiedzieć, która jest najlepsza, która dała Wilhelmiemu „nieśmiertelność”. Każdy z widzów powinien zadecydować o tym sam.
W Nikodema Dyzmę wcielił się, wygrywając – używając współczesnej terminologii – casting?
Chociaż trudno w to uwierzyć, to dwukrotnie odmówił tej roli. W wywiadach tłumaczył, że nie chciał wejść w buty Adolfa Dymszy, który w tę postać wcielił się wcześniej. No i nie wiedział, jak rozdzielić aktorskie środki, żeby bohater z powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza był dla widzów ciekawy. W książce jest dość jednowymiarowy, po prostu grubianin i cham. Był jeszcze jeden powód: Wilhelmi bał się po raz kolejny wejść w serial, bo po „Czterech pancernych” trafił na kilka lat do „szuflady”. Ostatecznie pomógł fortel, którego użył jego przyjaciel, reżyser Maciej Domański. Skłamał, że Dyzmę zgodził się zagrać Jerzy Stuhr. To podziałało natychmiast. Z pożytkiem dla wszystkich, bo trudno wyobrazić sobie w tej roli innego wykonawcę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.