"Czy się wierzy w Boga czy nie, w modlitwie się nie kłamie” – mówi Leonard Fife. Umierający na raka sędziwy reżyser filmów dokumentalnych zgodził się na ostatni wywiad, pod warunkiem że świadkiem będzie jego żona. „To mój dar dla ciebie” – oświadczył. Całe życie zajmował się wyciąganiem z ludzi prawdy przed kamerą. Tak długo, że sam też już, tylko patrząc w obiektyw, może pozwolić sobie na szczerość. Czy to spowiedź? „
Kamera jako filtr prawdy – znamy ten chwyt, prawda? Wypadałoby się cofnąć do ostatniej sceny „Amatora” Krzysztofa Kieślowskiego, kiedy to grany przez Jerzego Stuhra bohater kieruje kamerę na samego siebie. Paul Schrader, opowiadając o Leonardzie Fifie, mnoży jednak dwuznaczności: kamera posłużyła wcześniej bohaterowi filmu „O, Kanado!” do zacierania prawdy. Może i medium jest przekazem, ale zawsze liczą się intencje.
Bez wiary nie ma dramatu
Paul Schrader to jedna z najważniejszych postaci kina ostatniego półwiecza. Genialny scenarzysta, który napisał dla Martina Scorsese najważniejsze filmy: „Taksówkarz”, „Wściekły byk”, „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Reżyser, który ma w dorobku serię wybitnych, irytujących Hollywood dokonań: „Błękitne kołnierzyki”, „Amerykański żigolak”, „Mishima”. W ostatnich latach nakręcił nieformalną trylogię moralitetów „Pierwszy reformowany”, „Hazardzista” i „Dobry ogrodnik”. Pracuje za drobne pieniądze, gdzieś na obrzeżach systemu, zawsze z wybitnymi aktorami i zawsze oferując widzowi kino poważne, niepokojące, wytrącające ze strefy komfortu. Jego mistrzowie to Robert Bresson, Yasujirō Ozu, Carl Theodor Dreyer – napisał o nich książkę „Transcendental Style in Film”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.