Dawno, dawno temu, w krainie czterech królestw, przyszedł na świat wielki wódz, który u szczytu sławy porzucił wojenne rzemiosło, by wieść spokojne życie wraz ze swoją rodziną. Jak mówiono w królestwach, „wojna przynosi sławę królom i śmierć niewinnym”, a wódz nie chciał już przelewać krwi. Jednak król, którego porzucił, nigdy o nim nie zapomniał. I wezwał ponownie, gdyż starożytna przepowiednia mówiła o wielkim wodzu, który zjednoczy królestwa i położy kres wojnom. „Przepowiednia nie wskazuje osoby – mówił król – lecz właściwą chwilę”. I ta chwila nadeszła.
Brzmi to jak prolog to sagi fantasy, ale na ekranie widzimy Hawaje u kresu wieku XVIII. Cztery królestwa obejmują osiem wysp archipelagu, biali goście pozostają wciąż niezwykłą rzadkością. Na razie sprawy biegną jak zawsze: krucha równowaga militarna jest nieustannie naruszana przez ambicje lokalnych monarchów; każda kolejna inwazja, bitwa, wojna, prowadzi do nakręcenia kolejnej spirali odwetu. Tak było zawsze, tak jest i teraz.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
