Rzeczywiście! 3 lipca 2013 r. Dorota Masłowska skończyła 30 lat. Przestała więc być metrykalnym dziecięciem, które imitując głosy dorosłych, wzbudzało podziw i zdumienie umiejętnościami naśladownictwa, dowcipnym składaniem różnych naszych bełkotów, świetnym podpatrywaniem świata dojrzałych ludzi. Jej łobuzerski uśmieszek, lekko sepleniący głosik i spojrzenie spod grzywki przestały wiązać się z taryfą ulgową, że niby takie to wszystko zabawne i świeże. I brawo, brawo, brawo.
Dziecko ze smykałką
Nastał czas, gdy cudowne dziecko, fantastycznie przebierające paluszkami po klawiaturze, potrafiące grać z zamkniętymi oczyma, improwizować, powtarzać zasłyszane melodie i na ich temat tworzyć wariacje, poproszone jest o opowieść o swoim cierpieniu, o pokaz własnej wrażliwości, o obnażenie się, o dojrzałą opowieść o człowieczeństwie. Na każde cudowne dziecko przychodzi taki moment – gdy smykałka, nadzwyczajna umiejętność otrzymana od Boga już nie wystarcza i czas na egzamin, który ma zweryfikować, czy mamy do czynienia z cyrkowym ewenementem, z ciekawostką, anomalią, czy ze zjawiskiem na miarę Mozarta. Powiedzmy od razu: Świetlicki czy Pilch nie mylili się, dmąc w radosne trąby witające debiut maturzystki z Wejherowa. Dorota Masłowska obdarzona została rzeczywiście smykałką niesamowitą, świetnym talentem do składania słów w zabawne ciągi, do dokonywania operacji na języku, pozwalających na tworzenie bełkotu będącego odbiciem współczesności. „Wojna polsko-ruska pod flagą biało- czerwoną” była gejzerem językowej sprawności i czytana teraz niesie wspomnienie fantastycznych czasów ustrojowej transformacji, w której kakofonii idei towarzyszył zgiełk różnych idiolektów. Owszem, opowieść o Silnym, dziwnym dresiarzu, który – jak słusznie zauważył Przemysław Czapliński – miał raczej kompetencje maturzysty-prymusa niż tępego osiłka, gdyż w swoje monologi sprawnie wplatał aluzje czy to do Gombrowicza, czy Szekspira, czy softduchowych, nowomodnych trendów i ofert światopoglądowych, dostarczanych przez przekształcającą się gwałtownie rzeczywistość, nie składała się w jakąś mocną mityczną historię mogącą pretendować do wielkiej metafory naszych czasów, ale i tak koncept, by językowy melanż, by wielki monolog zdezorientowanego dresiarza marzącego o wielkości, a jednocześnie nienawistnego wobec świata, kompletnie nierozumiejącego nowej rzeczywistości, łapiącego jakieś jej okruchy, fantomy – ten pomysł, aby człowiek mentalnie mocno osłabiony był naszym przewodnikiem, naszym reprezentantem u progu XXI w., emanował świeżością. W tym zmęczonym używkami osiłku Polska pogardzająca obcymi, a jednocześnie pragnąca wielkości, dumna, ale niewiedząca dokładnie z czego, otrzymywała swojego bohatera, bohatera na miarę swych czasów i niełatwej historii. Chciała być wielka, ale jednym świętem jej dostępnym było grillowanie, był Dzień bez Ruska, było ogłupianie się w takt discopolowej muzyki, z szansą na wygranie jakiegoś szemranego konkursu. I Silny, niepełnosprawny uczuciowo i intelektualnie, mający czasem genialne przebłyski, a czasem przyprawiający o wycie z rozpaczy nad ignorancją, jawił się jako wyborne dziecko epoki. Nierozumiejące czasów, w których żyje, wpadające łatwo w przygnębienie, by za chwilę ulegać euforii i snuć plany zwycięstwa. Ton pretensji do innych: obcych, bogatszych, lepiej wykształconych, i jednocześnie uporczywe trwanie na własnej ścieżce niedorozwoju – intuicja Masłowskiej była jednym z ciekawszych chwytów, które posłużyły do ujęcia czasu transformacji. Słowotok młodziutkiej pisarki, choć sprawiał wielką radość, powodować mógł jednak dość szybkie znużenie. Mało kto z entuzjastów niewątpliwego talentu Masłowskiej przeczytał „Wojnę polsko-ruską…” do końca, bo gdyby to uczynił, zadumałby się nad rozziewem między językowym szaleństwem a naiwniutką filozofią, jaką serwuje nam autorka pod koniec powieści, gdy wprowadza na scenę „Masłoską”, a później częstuje nas swoimi lirycznymi odautorskimi zapiskami, godnymi rzeczywiście naiwnej licealistki odczuwającej smutek dojrzewania i wrogość świata. Finał „Wojny…” – nie wiedzieć czemu – nieskreślony przez dojrzalszą rękę redaktora stawiał przed czytelnikiem dramatyczne pytanie o duchowe zaplecze rozszczebiotanego dziewczęcia i wszystkim wytrwałym czytelnikom słownych spiętrzeń maturzystki przypominał, że mamy do czynienia z dzieckiem jednak, które ma smykałkę, ale mentalnie jest jeszcze w krainie sentymentalnych zapisków pensjonarki.
Jednak przecież druga rzecz Doroty Masłowskiej – autoironiczny „Paw królowej” – prześmiewcza, stylizowana na hiphopowy wylew opowieść o mechanizmach rodzimego show-biznesu, tworzonego przez cyników z Czerskiej i Woronicza, była szyderstwem bardzo ostro i precyzyjnie wymierzonym w polityczną poprawność. Katastrofa związana z pomysłem cynicznego menago, by więdnącą popularność swojego gwiazdora-wokalisty wspomóc ograniem jego homoseksualizmu, i wielka katastrofa, do jakiej dochodzi w sylwestrowym programie „Uważaj z nami”, będącym kwintesencją idiotycznej, infantylnej telewizyjnej papki edukacyjnej serwowanej młodzieży, wywalały w powietrze całą kulturę promującą ideę tolerancji i proeuropejskiego wychowania. Te wszystkie „Rowery Błażeja”, „Walki z trzema schodami”, projekty Owsiakowe i owsiakopodobne, robienie kasy przez menedżerów promujących swoich marnych artystów czy to na zboczeniach, czy na współczuciu z niepełnosprawnymi uzyskiwały tu dzięki językowej erupcji krzywe zwierciadło, pokazując pustkę i cynizm zarządzanej przez dorosłych młodzieżowej kultury.
(…)
„Paw królowej” jest fantastycznym słowotokiem zrodzonym ze sprzeciwu wobec politycznej poprawności, a może nie tyle ze sprzeciwu, ile z zabawy przekraczaniem różnych barier, umownego tabu. Spiętrzenie bełkotu, piętrowe przegięcia powodują, że strażnicy z „Gazety Wyborczej” i mecenasi kultury czuć się mogli z lekka zdezorientowani wymową „odautorskich” komentarzy stanowiących interludia powieści: „Ta piosenka za z Unii Europejskiej pieniądze już się kończy. Celowo do jej promocji zaangażowani zostali Żydzi i masoni. W ten sposób ewentualny niesmak, oburzenie i krzyk sprzeciwu u odbiorcy nie wynika z jego gustu literackiego zwykłej odmienności czy po prostu z nieprzeczytania w ogóle tej książki, lecz z faktu, że nie daje sobie Żydom i masonom mydlić oczu i na wciskane mu gówno jest odporny, propagandę mediów i kał kultury masowej”. Wprowadzając pod koniec „Pawia królowej” na scenę samą siebie, pokazuje też niby to ironicznie, ale jednak serio, swój niepokój, gdy jej miejsce, cudownej nastolatki z Wybrzeża, która jako maturzystka popełniła świetny debiut, zajmuje cyniczny Wojciech Kuczok, będący dla niej podobnym zagrożeniem jak dla Koni okazał się zespół Flaky. Narzeka więc: „wszędzie tylko Kuczok Wojciech, Kuczok Wojciech na odczycie w Płocku i Kuczok Wojciech dyskusja panelowa w Rudawie Dolnej z przedstawicielami bibliotek pod hasłem »Przemoc w domu i przemoc w szkole«”. No, ale taka jest popkultura, taka jest i kultura zwana wysoką. I korzystając z przeróżnych dotacji, z przeróżnych funduszów, wsłuchując się w głosy krytyki, w głosy promotorów, Masłowska zdaje sobie doskonale sprawę, że chwalona jest nie za to, za co by chciała, tylko za możliwość podpięcia do ideologicznego sporu.
(…)
Niezwykła jest pomysłowość, z jaką Masłowska szydzi z naszej peryferyjnej cywilizacji, z naszego peryferyjnego konsumpcjonizmu, z naszej peryferyjnej kultu- ry – perypetie twórców filmu „Koń, który jeździł konno” czy też radiowe pogadanki o „dawnych czasach, gdy świat rządził się jeszcze prawem boskim, a wszyscy ludzie byli Polakami”, monologi pań aspirujących i codzienność ubogich rodzin czających się na promocję w Tesco – to wszystko składa się na niezwykły emocjonalnie obraz: szyderstwo i cynizm splatają się ze współczuciem, świadomość alienacji i marzenie o ucieczce od Polski, Polaków miesza się z kapitalnym świadectwem wspólnotowego przeżywania naszej nędzy, naszej śmieszności, naszego niedorozwoju. Po szczęśliwej współpracy z Grzegorzem Jarzyną, której owocem było rewelacyjne „Między nami dobrze jest”, po niefortunnych próbach współdziałania z Krystianem Lupą przy spektaklu „Poczekalnia” Masłowska może zanotować jeszcze jeden teatralny sukces. Sceniczna adaptacja powieści „Paw królowej” dokonana przez Pawła Świątka w krakowskim Starym Teatrze, dokonana – jakby na ironię – tuż przed objęciem dyrekcji przez Jana Klatę, to prawdziwe święto teatru.
(…)
W drodze do dojrzałości Masłowska straciła gdzieś swoją spontaniczność. Nakładając sobie tłumik, a może po prostu nie umiejąc, nie mogąc powrócić do debiutanckiej naiwności i spontaniczności, stworzyła książkę językowo drętwawą, fabularnie banalną, wtórną. Spudłowała. Krytyka, z jaką spotkało się jej najnowsze dzieło, nie jest związana z jego przesłaniem – pod względem niepoprawności politycznej „Paw królowej”, wyróżniony nagrodą Nike, na pewno był powieścią mocniejszą. Po prostu Masłowska wkroczyła w trudną fazę mutacji. Jej dziecięca naiwna spontaniczność, jej zachwyt dla popkultury – to wszystko zwietrzało, a w miejsce tego nie pojawiło się nic. Naprawdę, nie ma co łączyć tego z deklaracjami „ideolo”. Owszem, zabawnie brzmi diagnoza postawiona na portalu Rebelya.pl przez „Dziobasa”: „Doszło do wymiany agentów na moście. »Gazeta Wyborcza« nam przekazała Masłowską, my im Twardocha”. Jednak przecież Masłowska była buntowniczką, była „prawie nasza” od zawsze. Dawała temu wyraz także w wywiadach prasowych czy felietonach. Z diagnozą, że „mówi Rymkiewiczem”, godziła się już po premierze „Między nami dobrze jest”. „Krytykę Polityczną” wyśmiewała, gdy tylko poczuła, że chcą ją zaanektować ludzie od Sierakowskiego. Na swoim blogu prowadzonym w trakcie Warszawskich Spotkań Teatralnych 2011 kpiła wspaniale z nowomodnych teatrów próbujących deprawować nawet dzieci. Jej opowiedzenie się przeciw pijanej tłuszczy dopuszczającej się agresji wobec obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu i mocne deklaracje mówiące o potrzebie ładu i Boga we współczesnym świecie, jakie padły w wywiadzie udzielonym Mariuszowi Cieślikowi, cieszyć mogły prawicowych czytelników, ale przecież tym, którzy czytali „Kochanie, zabiłam wszystkie nasze koty”, nie mogły przesłonić faktu, że dramatyczne dojrzewanie naszego cudownego dziecka trwa. Od jego wyniku zależą dzieje literatury polskiej. •
Cały esej Andrzeja Horubały w wydaniu specjalnym "Ludzie Do Rzeczy. Władza kobiet" do kupienia w dobrych kioskach