Aż trudno uwierzyć, że Rosji tak szybko i łatwo udało się przechwycić inicjatywę w sprawie Syrii. A jednak. Barack Obama pozwolił zapędzić się w kozi róg, pokazał nieudolność, łatwowierność i brak roztropności. W starciu z wyrachowanym i zimnym Putinem amerykański prezydent dał się ograć jak dziecko. Dzisiaj to nie potężna Ameryka, ale słabsza od niej pod każdym względem Rosja dyktuje warunki. Moskwa obroniła swego podopiecznego i odzyskała rolę pierwszoplanowego gracza na Bliskim Wschodzie.
Wszystko zaczęło się od nieszczęśliwej wypowiedzi prezydenta USA, który stwierdził w 2012 r., że jeśli Al-Asad użyje broni chemicznej, to przekroczy „czerwoną linię”. Problem polega na tym, że publicznie ogłaszając taką groźbę, Obama nie miał żadnego planu działania. Wiedział przecież, że wojna w Syrii to starcie – można by powiedzieć – dwóch mocy zła. Bezwzględnego, okrutnego dyktatora z nie mniej od niego krwiożerczymi siłami radykalnych islamistów. Atak na Al-Asada, którym zagroził Obama, musiałby prowadzić do zwycięstwa islamskiej opozycji. Amerykanie sami doprowadziliby do wzmocnienia tych sił, z którymi od lat walczą. Efektem interwencji w Syrii nie byłoby zatem po prostu obalenie złego tyrana, ale zastąpienie go być może jeszcze gorszym reżimem kierowanym przez muzułmańskich ekstremistów. Mimo to Obama faktycznie gotów był wysłać do Syrii amerykańskie wojsko. Mimo że byłaby to decyzja z góry skazana na niepowodzenie, gotów był zaryzykować. I gdyby nie brytyjski parlament, który nie pozwolił premierowi Cameronowi wysłać brytyjskich wojsk do Syrii, pewnie do wojny by doszło.
To właśnie doskonale wykorzystał Putin, który przybrał szaty gołąbka pokoju i wyczuwając słabość Ameryki, rozegrał partię po mistrzowsku. Zrozumiał, że Obama zaplątał się we własne obietnice i stał się ofiarą własnej absurdalnej retoryki. Porzucony przez sojuszników utknął w ślepej uliczce. Jeszcze chwila i musiałby rozpocząć wojnę, która nie miała żadnych szans na powodzenie. W tym właśnie momencie Putin złożył propozycję nie do odrzucenia. Pozwolił Obamie wycofać się z twarzą z wcześniejszych zapowiedzi, ale w zamian za to ocalił swego klienta, Al-Asada, i przejął inicjatywę.
Co z tego wynika dla Polski? Niestety, dzisiejsza Ameryka to już inne państwo niż za czasów republikańskich prezydentów. Pod rządami Obamy USA nie dają gwarancji bezpieczeństwa i MSZ Polski musi z tego wyciągnąć wnioski. Dlatego z takim sceptycyzmem słuchałem głosów tych komentatorów, którzy wzywali do bezwarunkowego poparcia polityki USA. Naprawdę, skakanie z głową w dół do pustego basenu tylko dlatego, że ktoś inny robi to razem z nami, nie jest dobrym pomysłem. Nawet jeśli tym kimś jest Ameryka.