Ale to najmniejszy problem, bo ponad sześćset dni żyjemy w tej malignie. Wiele rzeczy, ludzi, odeszło bezpowrotnie i mój „Dziennik” stał się mimo zamierzeń kroniką upadającego świata. To znaczy odchodzenia tego, co wydawało się normą i przechodzenia w jakiś nieznany mrok, mgłę.
Właściwie to nikt nie wie jak to będzie. Nawet wieszcze i eksperci, ochotny ludek zawsze wróżący jakoś zanikł czy przycichł. Tylko jacyś tupeciarze mówią jak będzie, bo zdaje im się, że mają sprawczość, którą dają pozory władzy.
Kiedy sięgam wstecz swego „Dziennika”, tak na wyrywki, korzystając z kalendarza zapisów, to widzę jak ewoluowałem, chyba razem ze wszystkimi. Najpierw zawierzenie autorytetom, okazało się, że na niepewny kredyt. Te miały swoje pięć minut, bo kto się tam wcześniej interesował jakimś wirusologiem czy zakaźnikiem. Nic nie kumałem z wirusów, oprócz paru katastroficznych filmów, i człowiek słuchał tych wynurzeń jak świnia grzmotu. Potem pierwsze nielogiczności, wątpliwości, odnalezienie podobnych w internecie, wreszcie – spotkanie Pawła Klimczewskiego, który z ekselem w ręku rozjechał całą pandemiczność pandemii.
Potem potoczyło się już z górki, bo człowiek wątpiący został natychmiast wtłoczony do jednego worka, najpierw z denialsami pandemii, potem wirusa w ogóle, dziś – antyszczepionkowca, choć nic takiego nigdy nie mówił. O płaskoziemstwie i foliarstwie to nawet już i się słuchać nie chce. „Dziennik zarazy” stał się więc dla mnie nie tylko zapiskami zmieniającego się świata w ostrym wirażu, ale także zmian we mnie samym. Ja liczyłem na góra miesięczne rekolekcje, które dadzą mi czas na zatrzymanie się i samorefleksję, myślałem, że przejdzie to i cała cywilizacja, co wydawało mi się, że jej tylko… pomoże.
Wyszło inaczej. Wyszło jedynie przyspieszenie ukrytych lub powolnych procesów, w dodatku w przeważającej mierze – niefajnych. Nawet jeśli istnieją gdzieś ciemne siły, które tym zawiadują, lub co najmniej na tym korzystają, to nie są w stanie ogarniać w przewidywalnym horyzoncie wielowątkowości tych zmian. Pesymiści mówią, że są w stanie, bo ich wszechmoc zasadza się na kompletnej kapitulacji społecznej, rezygnacji z prób sprawczości, chęci przeżycia, stymulowanej zarządzaniem strachem.
Minęło 600 dni
Kurcze – 600 dni to kupa czasu. Jak się wspomni jacy wtedy byliśmy, jaki był świat te sześćset dni temu to wydaje się on jakimś rajem utraconym. Gdzie by człowiek pomyślał o dzisiejszych troskach? Wtedy ten – obecnie już niedościgniony – stan wydawał się najnormalniejszy, ba – miał swoje poważne wady, które… dzisiaj bledną w konfrontacji ze współczesnością, jakimś luksusem, za którego ułudę powrotu trzeba się co najmniej zaszczepić. Się wsiadało i leciało gdzie się chce, robota była, biznesiki hulały, nawet polityka nie była aż tak spolaryzowana. Świat był jeszcze w miarę stabilny, USA dość mocne, choć już chwiejne, sojusznictwo pewne, ceny znośne. Wystarczyły niecałe dwa lata i obraz świata ulotnił się w mgle sentymentalnych wspomnień. Ciekawe, jak ci co tego nie przeżyli będą myśleli o przedkowidowych czasach? Czy jak o jakimś Złotym Wieku, po którym świat runął w regres, czy o czasach jakiegoś naiwniactwa, że żyliśmy już na progu degradacji cywilizacyjnej, nie widząc tego, ani – w związku z tym – nie zapobiegając tym procesom?
Czasami, by przypominać sobie z pokorą własną omylność, sięgam sobie wstecz do wcześniejszych wpisów, tych nr 11, czy 20. To dobry trening, do którego namawiam. Patrzę na licznik ofiar, porównuję z dzisiejszymi danymi i widzę jak bardzo daliśmy się wkręcić. Że człowiek jednak wierzył w te przekazy, w sumie – we własny strach przed nieznanym. Teraz, jak to czytam to widzę własną naiwność opartą na zawierzeniu może jednemu z ostatnich zawodów społecznego zaufania, jakim – moim zdaniem – był jeszcze wtedy profesja medyka. Może nie wiary w system ochrony zdrowia, ale w etos lekarza. Dziś i te autorytety odchodzą. Uznawane głównie jeszcze przez tych, którzy wciąż trzymają duży poziom paniki, lub tych, co trafili na lekarskie odstępstwa od zjadającej system znieczulicy.
A taką mieliśmy mocną tę cywilizację, wartości, kulturę, sztukę, systemy wolnościowe i demokratyczne. I wystarczyło tylko kilkanaście dni, które spowodowały taki poziom paniki, że wielu trzyma to do dzisiaj. Naszą cywilizację zabiła panika, która wyeliminowała całą nadbudowę i pozostawiła tylko przemożny strach. Chciałoby się powiedzieć – zwierzęcy. Miarą cywilizacji jest to, jak wielu jest w stanie poświęcić się dla jej przetrwania. Jeśli takich zabraknie, nikt takiego konstruktu nie utrzyma. Być może przeżyjemy, ale to nie będzie już nasz świat.
Wystarczyło tylko 600 dni.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Czytaj też:
Dr Grzesiowski: Prawdziwa liczba zakażeń w Polsce przekroczyła 15 mlnCzytaj też:
Sośnierz: Oni zafiksowali się na punkcie walki z jedynie słuszną chorobą
Polecamy Państwu „DO RZECZY+”
Na naszych stałych Czytelników czekają: wydania tygodnika, miesięcznika, dodatkowe artykuły i nasze programy.
Zapraszamy do wypróbowania w promocji.
