Unijna praworządność jako koń trojański

Unijna praworządność jako koń trojański

Dodano: 
Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE)
Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) Źródło:PAP / JULIEN WARNAND
Marcin Romanowski | Wczorajszy wyrok TSUE uznający zgodność mechanizmu „pieniądze za praworządność” obnaża prawdziwe zamiary brukselskiego establishmentu.

Chodzi o wymuszenie bezwzględnego posłuszeństwa wszystkich państw członkowskich w coraz to nowych obszarach zawłaszczanych, metodą faktów dokonanych, przez Unię Europejską i jej instytucje. A przecież warto przypomnieć, że w UE obowiązuje, jak przystało na organizację rządzącą się praworządnością, zasada kompetencji przekazanych (art. 5 TUE), zgodnie z którą do UE należą wyłącznie te obszary aktywności państw członkowskich, które zostały wyraźnie, w sposób jednoznaczny przekazane w drodze aktu akcesyjnego albo późniejszych traktatów rewizyjnych, na które państwa członkowskie się zgodziły.

Co więcej, w art. 4 TUE Unia zobowiązała się do poszanowania „podstawowych instytucji konstytucyjnych i politycznych” państw członkowskich, dodatkowo przewidując zasadę „tożsamości konstytucyjnej” jako zasadę unijną, adresowaną – co warto podkreślić – nie do państw członkowskich, ale właśnie do Unii jako takiej. W efekcie, Polska przystępując do UE i przyjmując późniejszy Traktat Lizboński, nigdy nie przekazała UE i jej organom, np. PE, KE czy TSUE, kompetencji w zakresie ustroju sądów czy w rozległych sprawach społeczno-światopoglądowych, takich jak aborcja czy małżeństwa osób LGBT. Sprawy te zgodnie z prawem UE i elementarną logiką każdej umowy międzynarodowej, jako wyłączone z umowy, pozostawione zostały Polsce (tak jak i innym państwom członkowskim) do całkowicie swobodnej regulacji.

Po 2015 roku kiedy w Polsce demokratyczne wybory wygrał obóz Zjednoczonej Prawicy, której program nie był tożsamy z głównym nurtem europejskich entuzjastów, chcących za wszelką cenę przekształcić UE w państwo federalne, rozpoczął się proces systematycznego i konsekwentnego uderzanie. Nie dotknęło ono jednak wyłącznie Polski ale też Węgry, w których silny demokratyczny mandat do sprawowania władzy miał Fidesz Viktora Orbana. Nie mając traktatowych argumentów sięgano po pojemną, ogólną i ogólnikową zasadę praworządności. Tę samą, która kiedyś uzasadniała rządy autorytarne zgodnie z regułami tzw. formalnego państwa prawnego. Tę samą, która jeszcze 100 lat temu uzasadniała brak praw wyborczych dla kobiet i traktowała to jako normę.

To swoją drogą najlepiej dowodzi jak podatna na wykładnię jest zasada praworządności, jeśli można nią uzasadnić właściwie wszystko co się chce, o ile jest się tylko kreatywnym i ma jasno sprecyzowane cele. Dziś ta sama zasada uzasadnia sięganie po obszary traktatowo nieprzekazane UE. Praworządność, w opinii europejskiego establishmentu, to i metody powoływania sędziów, i obowiązek legalizacji wszelkiego rodzaju dewiacji i wynaturzeń, i rewolucja obyczajowa, włącznie z prawem zmiany płci dzieci bez wiedzy i zgody rodziców i wreszcie nieograniczone prawo do zabijania nienarodzonych, nawet tam, gdzie na poziomie konstytucji zapisana jest wprost ochrona życia.

Zasada praworządności, nomen omen mocno dyskusyjnej w samych organach unijnych, którym nie tak dawno francuska prasa zarzuciła korupcję, kumoterstwo, nepotyzm i niejasne systemy powiazań towarzysko-finansowo-politycznych, jest politycznym narzędziem osiągania strategicznych celów Unii. Jest tak tym bardziej, że choć art. 2 TUE przywołuje zasadę praworządności to jednak nigdzie ani art. 2 ani w ogóle traktaty jej nie definiują. Można w konsekwencji rozumieć ją w sposób tradycyjny, odpowiadający historycznej specyfice wartości każdego z państwa składającego się na Unię, jak np. powszechne prawo wyborcze, priorytet konstytucji, wolność słowa czy ścisłe reglamentowanie tego co prawem jest, a co nim nie jest, ale można też – burząc dorobek anglosaskiego rule of law czy niemieckiego Rechtsstaat – nadawać inne zupełnie znaczenie jak np. nadzór sądów nad innymi władzami (co przecież jawnie kłóci się z zasadą podziału i równowagi władz), sferę obyczajową czy afirmację praw mniejszości seksualnych.

Postępując w taki sposób TSUE i inne organy unijne w sposób ostentacyjny obnażają sens sporu o rzekomą praworządność Nie jest nim bynajmniej sposób powoływania sędziów, ponieważ w Niemczech sędziów powołują politycy, a sędziowie noszą wręcz legitymacje partyjne, z kolei we Francji do Rady Konstytucyjnej – odpowiednika naszego TK – wchodzą politycy wprost z parlamentu czy rządu w dodatku bez wymogu ukończenia studiów prawniczych. Nie jest nim również stanowisko europejskich sądów konstytucyjnych, które konsekwentnie uznają, że na gruncie prawa krajowego to konstytucją jest prawem najwyższego rzędu. Nie jest nim również chęć przywrócenia neokorporacyjnego, kooptacyjnego systemu powoływania sędziów do polskiej KRS, zwłaszcza że według ustaleń Rady Europy kooptacja sędziów też jest rozwiązaniem niewłaściwym, mimo, że kiedy faktycznie miała miejsce w Polsce nikt nie utyskiwał na naruszenie jakiegokolwiek europejskiego standardu.

Faktycznym sensem sporu o praworządność jest po stronie unijnego establishmentu chęć podporządkowania sobie państw członkowskich, wymuszenia swoistej urawniłowki na modłę komunistyczną. Paradoksem jest to, że temu zabiegowi, jawnie kolidującemu z traktatami i celami Unii, ma służyć zasada praworządności, która nieodmiennie kojarzy się z demarkacją i spokojem społecznym. Za sprawą działań Unii w sporze o rzekomą praworządność, zasada ta coraz częściej kojarzy się jednak z argumentem siły, argumentem bezwzględnego wymuszenia czy wręcz szantażowania w celu uzyskania posłuszeństwa narzuconej ideologii lewicowo-liberalnej.

Autor jest doktorem nauk prawnych oraz podsekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości.

Czytaj też:
"Zasłona opadła". Ziobro: Nie udawajmy, że to nasi przyjaciele

Czytaj też:
Kto powinien odpowiedzieć za porażkę przed TSUE? Kaleta wskazał nazwisko ministra

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także