Podczas propagandowego spektaklu pod hasłem „Prezydent Putin pochyla się nad troskami obywateli” Dmitrij Kisielow, słynny prezenter rosyjskiej telewizji państwowej, zadał swojemu pryncypałowi pytanie „naprowadzające”. Stwierdził mianowicie, że czuje się „przyduszany” przez NATO, które coraz bezczelniej „otacza Rosję”.
W odpowiedzi car Władimir przypomniał narodowi, że po zjednoczeniu Niemiec NATO obiecało, iż nie będzie się już rozszerzać na Wschód: „Nasze działania na Krymie wynikały z przekonania, że jeśli teraz będziemy bierni, NATO w końcu przyłączy także Ukrainę”.
la przeciętnego Rosjanina, karmionego przez 24 godziny na dobę kremlowską wizją świata, sojusz północnoatlantycki rzeczywiście może wydawać się złem wcielonym – takim samym, jakim był przed upadkiem muru berlińskiego. Gdy spojrzymy na mapę Europy Środkowej, nie sposób zaprzeczyć, iż granice NATO, czy szerzej rozumianego Zachodu, przesunęły się bardzo daleko na Wschód. Gdy posłuchamy Andersa Fogha Rasmussena, który zapowiada wzmocnienie obecności wojsk sojuszu w państwach graniczących z Rosją, można zrozumieć, iż zwykły mieszkaniec Moskwy czy Sankt Petersburga poczuje się zaniepokojony.
Problem w tym, że tak naprawdę Zachód wcale się na Wschód nie przesunął. On tutaj zawsze był. Polska, Czechy czy Litwa nie zostały przyłączone do Sojuszu, tylko same ochoczo do niego wstąpiły. To Związek Sowiecki, przy pomocy bagnetów, rozgościł się po wojnie na Zachodzie, gnębiąc przez blisko pół wieku kilkanaście państw i narodów. Czy ta oczywista oczywistość kiedykolwiek dotrze do zakutego, KGB-owskiego rozumu Władimira Putina?