Eurokraci sięgają selektywnie po zasady i wartości. A raczej anty-wartości, które traktują jako narzędzie budowania utopii scentralizowanej UE, zupełnie wbrew traktatom, a przede wszystkim wbrew zdrowemu rozsądkowi. Unijna wierchuszka tę Unię chce wypełnić fantasmagoriami ideologicznych projektów, związanych np. z promocją LGBT, Zielonym Ładem czy szerszymi zamianami kulturowymi odgórnie zaplanowanymi przez lewicowo-liberalne elity Berlina, czy Brukseli. Kontestacja religii, dewastacja tradycyjnego modelu rodziny, dyskredytacja szkoły, zniszczenie suwerennych państw narodowych i ograniczenie wolności nauki pod zwodniczym hasłem tolerancji i walki z mową nienawiści – to tylko ułamek agendy unijnego establishmentu.
Polski rząd, wbrew stanowisku Solidarnej Polski, prowadził z takimi "partnerami" miękkie negocjacje, godził się na rozmaite mechanizmy, które od samego początku wychodziły poza traktaty unijne i budziły poważne ryzyko nadużyć. Tak było z systemem warunkowości, tak też było z mechanizmem Next Generation. Groźba weta była przez wszystkich oceniana jako działanie antyunijne, działanie wbrew europejskiej wspólnocie i solidarności, a nawet wbrew polskiej racji stanu. Warto jednak wskazać, że istotą weta, jest blokowanie pomysłów nieroztropnych, wadliwych, propozycji, które w dłuższej perspektywie mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Nie możemy w imię np. europejskiej solidarności godzić się na rozwiązania, które ewidentnie naruszają nasz własny interes. Tego wszystkiego ma chronić zasada jednomyślności, będąca przecież naczelną ideą ładu międzynarodowego z równymi i suwerenami państwami.
Next Generation i nierozerwalnie związany z nim KPO owszem obiecywał nam pieniądze, ale w polityce nie ma nic za darmo. Część z puli obiecanych pieniędzy była od samego początku pożyczką, z odroczoną ratą spłaty. Pozostała część owszem, formalnie miała status bezzwrotnych grantów. Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że pieniądze te są nam dane w prezencie. Rzekomo grantową cześć i tak byśmy oddali z czasem do budżetu UE w postaci np. zwiększonej składki członkowskiej, która już teraz wiemy, z roku na rok będzie rosła czy też zwiększonych podatków, które odprowadzany do unijnej kasy. Musimy też wiedzieć, że część grantowa jest ruchoma, już teraz UE zmniejszyła ją o miliard euro powołując się na nasz dobry PKB i uznając tym samym, że polska gospodarka nie potrzebuje takiego wsparcia. Wreszcie, ceną której nie bierzemy pod uwagę jest słynne uwspólnotowienie długu. Już teraz w projekcie budżetu na przyszły rok mamy zarezerwowane pieniądze na potencjalną spłatę długów innych państw, mimo, że sami nie wzięliśmy ani jednego euro. Musimy wreszcie zrozumieć, że mityczna europejska solidarność działa najczęściej w jedną stronę, stronę Brukseli. Jak silniejsi i więksi mają problemy sięgają po unijne wartości i unijne mechanizmy. Tak było w 2014 i 2015 r. kiedy to Niemcy otwierając swoje granice z hasłem „Herzlich willkommen” wykreowali problem imigracyjny, który później próbowali rozwiązań przez UE i narzucone wszystkim państwom kwoty.
Tak jest i dziś, kiedy to głównie Niemcy mają największe problemy z zaopatrzeniem w gaz za sprawą ślepej polityki układania się z Rosja i budowania antyreuropejskich projektów Nord Stream i Nord Stream 2, a teraz widzą, że mają potężny kryzys surowcowy i energetyczny, który kolejny raz chcą rozwiązać odwołując się do europejskiej solidarności, a zarazem nie umiejąc czy też nie chcąc przyznać się do własnych błędów. Zauważmy dodatkowo, że tego rodzaju sytuacje zawsze prowadzą w Unii do poszerzania kompetencji Brukseli, że na problem UE najczęściej reaguje kolejnymi regulacjami prawnymi, których skutkiem jest to, że po stronie państw członkowskich pozostaje coraz mniej decyzji i coraz mniej władzy. Na każdy problem eurokraci proponują tylko jedno remedium „więcej integracji”. Tymczasem to droga donikąd, jak każda utopia.
Powinniśmy wreszcie otrząsnąć się z romantycznej wizji obecności Polski w UE. Unia nie jest mityczną ziemią obiecaną, nie daje też pieniędzy tylko dlatego, że nas lubi, czy np. że wdzięczna jest nam za "Solidarność" i obalenie komunizmu, albo – współcześnie – za pomoc Ukrainie. Unia jest rynkiem transakcji, rynkiem wpływów, gier i interesów, gdzie wygrywają najsilniejsi, najbardziej doświadczeni czy po prostu najbardziej cwani. Musimy się wreszcie nauczyć, że polityką uśmiechania się i poddawania ręki, polityką grzecznych gestów i bycia posłusznym niczego w Unii nie uzyskamy. Osiemnaście lat obecności Polski w UE powinno nas nauczyć dbania o własne interesy, pilnowania kompetencji UE, a przede wszystkim własnej suwerenności i realizowania własnego planu działania. Polityka poprzednich ekip, zwłaszcza PO była zwodnicza. Służebność wobec Zachodu i posłuszne wykonywanie poleceń dawały nam pieniądze, ale kawałek po kawałku, w nowych decyzjach, w nowych regulacjach zabierały naszą podmiotowość. Dzisiaj Polska musi otrząsnąć się wreszcie ze zwodniczego przekonania, że jedynie uległość wobec wiecznie niezaspokojonych zachodnich liberałów przyniesie nam zyski. Musimy wreszcie wejść w buty unijnych graczy, gdzie liczy się pieniądz i interes, a nie sentymenty i romantyczne przekonanie, że mamy rację. W UE racja jest najmniej istotna, a unijna gra to przede wszystkim pragmatyzm i zimna kalkulacja.
Autor jest wiceministrem sprawiedliwości i politykiem Solidarnej Polski.