W swym przemówieniu wygłoszonym w Transylwanii pod koniec lipca, odnośnie do stanowiska Węgier wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej, Viktor Orbán poruszył m.in. temat zysków koncernów zbrojeniowych na obecnym konflikcie, sugerując, że przedłużanie konfliktu leży m.in. w interesie tych, którzy na tym zarabiają. Ma się rozumieć, retoryka premiera Węgier służyła uzasadnieniu pozycji neutralności jego kraju, a bardziej precyzyjnie – długofalowej polityki balansowania między Zachodem a Wschodem, która stała się o wiele bardziej widoczna i skomplikowana właśnie wraz z rosyjską inwazją na Ukrainę. Jak by oceniać obecną politykę Węgier, wypowiedź Orbána przypomniała skądinąd zapomnianą oczywistość – na każdej wojnie są zyskujący i tracący, i nie chodzi tylko o same, bezpośrednio zaangażowane strony walczące. Doświadczenie z kolei pokazuje, że tam, gdzie w grę wchodzą złote żniwa, rzeczywiście istnieje ryzyko przedłużania bądź wyolbrzymiania sytuacji kryzysowych, by wspomnieć tylko dochody koncernów farmaceutycznych w czasie epidemii COVID-19, kiedy to nie tylko oficjalni eksperci czy wiodące czasopisma naukowe wskazywały na problem ich nietycznej maksymalizacji zysków przy jednoczesnym braku przejrzystości (nawet polityczni decydenci, odmieniający pandemię przez wszystkie przypadki, w końcu również wyrażali wątpliwości co do stosowania szczepionek na COVID-19 na zasadzie subskrypcji co kilka miesięcy, by wspomnieć chwilowe rozterki ministra zdrowia Adama Niedzielskiego sprzed wprowadzenia do obiegu trzeciej dawki).
Roztropność
Zadawanie podobnych pytań w przypadku wojny rosyjsko-ukraińskiej, choćby konkluzja miała wykluczyć jakiekolwiek „przedłużanie” konfliktu przez grupy interesów, jest jednak rzeczą jeszcze bardziej obrazoburczą niż ewentualna krytyka praktyk koncernów farmaceutycznych (otoczonych odpowiednim parasolem ochronnym ze strony głównych mediów i mediów społecznościowych), nad którymi i politycy po chwili zadumy potrafią przejść do porządku dziennego. Wszak w przypadku wojny podstawowa teza jest na pozór oczywista: agresor musi zostać pokonany za wszelką cenę, a zatem jest ewidentne, że zarobi na tym m.in. przemysł zbrojeniowy, a choćby „przepłacano” na wszystkich możliwych frontach, jest to oczywista ofiara, którą należy ponieść na drodze do wyższego celu – zwycięstwa. W rzeczywistości podobne twierdzenie odgrywa, owszem, bardzo istotną rolę propagandową, ale nie jest ono jedynym racjonalnym miernikiem sytuacji, choćby dlatego, że nie wszystkie strony tego konfliktu – a jest ich znacznie więcej niż Ukraina i Rosja, choć oczywiście nie w tym samym wymiarze i krwawym położeniu – mają tożsame cele mimo kolektywnego zaangażowania Zachodu na rzecz broniącej się Ukrainy.
Przede wszystkim kalkulacja proporcji sił, kosztów i konsekwencji jest oczywistą roztropnością polityczną, o czym przypomina pewien ustęp z Ewangelii św. Łukasza: „[…] który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju” (Łk 14, 31; BT). Ma się rozumieć, trudno, aby Polacy mieli dokonywać kalkulacji tego, co bardziej opłacalne tudzież mniej stratne z ukraińskiego punktu widzenia; niemniej Polacy, w związku z konsekwencjami obecnej wojny, które także ponoszą, mają jak najbardziej prawo dyskutować o tym, jakie zaangażowanie ich własnego rządu jest dla nich bardziej opłacalne tudzież właśnie mniej stratne, a pozbawianie się tak pasjonujących obrazoburczych dyskusji argumentami: „Bo dzięki temu nie spadają w Polsce bomby” lub panaceum równie dobrym na wszelkie zło od czasów Adama i Ewy: „Bo Putin”, w rzeczywistości będzie w społeczeństwie wzbudzać podejrzenia i uzasadniać zarzuty o brak transparentności.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.