Przez media społecznościowe – również w Polsce – w reakcji na sprawę producenta filmowego Harveya Weinsteina podejrzanego o molestowanie, przetoczyła się w ubiegłym tygodniu, łańcuszkowa akcja "#metoo” mająca zwrócić uwagę, że ten problem dotyka wielu kobiet. Sytuacja, jak w rosyjskim powiedzeniu: i śmieszno i straszno. Część z włączających się w nią celebrytów broniła i broni innego, popularnego na lewackich salonach, molestatora Romana Polańskiego.
Sęk w tym, że kolejny raz cynicznie – dla lansu kilku gasnących gwiazdeczek i lewackich publicystów – poważny problem i dramat wielu kobiet sprowadzono do akcji równie idiotycznej, jak „sikanie w spodnie dla równości”, czy malowania kredkami po chodniku „przeciw zamachom". W żaden sposób nie poprawi to sytuacji kobiet, które padły ofiarą rzeczywistego molestowania, czy choćby durnych zaczepek „męskich samców”, a wątpliwe jest też jej działanie terapeutyczne dla skrzywdzonych kobiet. Więcej dobrego zapewne dałaby im świadomość, że molestator seksualny został surowo ukarany, ale– uwaga – tu lubujące się w społecznościowych, „solidarnościowych” akcjach feministki mówią – nie.
I tak, reprezentantka tego środowiska prof. Monika Płatek kilka tygodni temu, krytykowała projekt Ministerstwa Sprawiedliwości dotyczący zaostrzenia kar dla sprawców gwałtu, zaś grupa francuskich feministek ze środowisk naukowych dopiero co skrytykowała pojawiające się tam wstępne projekty zaostrzenia kar za seksualne molestowanie argumentując, że dotknęłoby to również imigrantów, więc byłby to rasizm. I śmieszno i straszno, bo kolejny raz wszystko wskazuje, że lewicy i feministkom chodzi bardziej o gonienie „króliczka-molestatora”, niż jego dogonienie i zniwelowanie zjawiska przemocy seksualnej. Wszak wtedy oni sami i lanserskie społecznościowe akcje mieliby znacznie mniejszą rację bytu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.