W maju centrum Sztokholmu wygląda pięknie, choć nie do końca odpowiada wyobrażeniom o stolicy kraju głęboko ekologicznego i progresywnego. W godzinach szczytu wąskie ulice mocno się korkują, a samochody to w zdecydowanej większości pojazdy spalinowe, a nie elektryczne. Mimo wspaniałej pogody rowerzyści wcale nie dominują. Rozległy terytorialnie Sztokholm to nie zwarta i stosunkowo niewielka Kopenhaga – obiekt westchnień naszych rodzimych aktywistów.
W okolicach przystani, przy placu Raoula Wallenberga (dopiero co odsłonięto tam popiersie dyplomaty ratującego Żydów podczas drugiej wojny światowej), w rejonie, gdzie można znaleźć Muzeum Narodowe, Pałac Królewski oraz budynki Riksdagu, szwedzkiego parlamentu, roi się od turystów. Po wrzynającym się w środek miasta malowniczym fiordzie pływają białe statki wycieczkowe. Jednym słowem – sielanka. Tyle że to centrum. Niewielu turystów decyduje się – bo i po co – na odwiedziny w peryferyjnych dzielnicach Rinkeby, Norsborg czy Fittja, gdzie dominują imigranci, a niebezpieczeństwo, że padnie się ofiarą przestępstwa, jest szczególnie wysokie.
Wszystko to dzieje się w kraju, który we wrześniu ubiegłego roku przeżył polityczne trzęsienie ziemi.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.