Sam profesor w mediach pojawia się często i zajmuje się w nich kwestiami językowymi. Bardzo długo byłem pewien, że tak jak wielu innych posłusznie, po linii i na bazie, dołączy do zwolenników politgramoty, którą lewica próbuje wciskać na każdym kroku do głów (a ściślej do języków) Polaków.
Zasada rewolucji jest prosta: tak jak mówisz, tak myślisz. Kto opanuje język, ten opanuje świadomość. A ten, kto opanuje świadomość, ma władzę nad światem. Stąd szaleństwo feminatywów oraz jeszcze gorsze zaśmiecanie mowy potworkami żargonu genderowego. Otóż, o ile w tych sprawach polski językoznawca, wiceprzewodniczący Rady Języka Polskiego, zajmował do tej pory stanowisko, łagodnie to ujmując, wyczekujące, a być może nawet aprobatywne, to nagle stawił czoło rewolucji na polu, które wydawało się już przez lewicę zawłaszczone. Profesor pojawił się w TVP Info w programie "100 pytań do" – jak widać, ani miejsce, ani program nie budziły żadnych podejrzeń – i wypowiedział kilka opinii, które tropicieli odchyłów od politycznej poprawności zszokowały. Opisujące burzę media określały ich mianem miłośników zwierząt, ja jednak wolę inną nazwę, na przykład animalistów. Nie chodzi bowiem o miłość do zwierząt, przeciw której nic nie mam, ale o fałszywe zacieranie granic między tym, co ludzkie, a tym co zwierzęce, między człowiekiem a zwierzęciem. A oto herezje profesora Bralczyka: "pies nie może zostać adoptowany" i "nie może umrzeć". – Pies niestety zdechł – stwierdził jednoznacznie językoznawca.
Osoby nieludzkie?
Rozmowa zaczęła się od tego, że profesor otrzymał pytanie dotyczące "osób ludzkich" i "osób nieludzkich". To drugie określenie miałoby dotyczyć zwierząt. Oczywiście, dziennikarze stawiający pytanie nie zauważyli, że już samo sformułowanie jest niedorzeczne. Osoba nieludzka ma tyle samo sensu, co kwadratowe koło, czy podwodny samolot, czy śmiejąca się puszka Fanty.