Wielu polskich polityków i publicystów nie jest w stanie analizować rzeczywistości, wolą zamiast tego stroić się w szaty moralizatorów. Jeszcze większa liczba występuje w roli naganiaczy. Pilnują, żeby do opinii publicznej nie przedarła się niepoprawna myśl i idea, używając w tym celu sprawdzonych metod: etykietowania, oczerniania, łatkowania.
O tym, że polityka może mieć inny charakter, a polityk nie jest tylko demagogiem, rzucającym mniej lub bardziej udane bon moty, które mają wzmocnić emocje swoich zwolenników i osłabić zaangażowanie przeciwników, przekonałem się dwa lata temu w rumuńskim Siedmiogrodzie (lub jeśli kto woli Transylwanii), podczas corocznego spotkania premiera Węgier, Wiktora Orbana, z jego poplecznikami z Fideszu. Było to pierwsze wystąpienie polityczne od lat, którego wysłuchałem, przyznaję, z zapartym tchem. Od początku agresji rosyjskiej nie słyszałem równie precyzyjnej i logicznej analizy na temat wojny na Ukrainie. Później przytaczałem niektóre tezy Orbana, broniąc ich, za co zresztą szybko zostałem we właściwy sposób nagrodzony, zyskując sobie opinię „zwolennika Putina” i „sympatyka Rosji”. Mało mnie to, szczerze mówiąc obeszło, bo reakcje te uznałem nie tyle za przejaw wrogości, ile właśnie za znak stałego polskiego zdziecinnienia: nie umiejąc stawić czoła rzeczywistości dzieci krzyczą ze złości, plują lub przezywają.
XXX
Piszę o tym wszystkim bo mimo upływającego czasu nic się nie zmieniło. Albo bardzo niewiele. Kilka dni temu podczas trzydziestej trzeciej szkoły letniej w tym samym miejscu co zwykle premier Węgier wygłosił kolejny, być może w ogóle najlepszy w swojej karierze wykład na temat geopolityki, tymczasem w polskich mediach panuje na ten temat niemal cisza. Owszem, pojawiły się złośliwe omówienia (głownie w lewicowych portalach), wskazujące, że Orban jest tubą Kremla, że jest sfrustrowany, że atakuje Zachód. Poza tym wielkie liberalne media przywołały z całego wystąpienia jeden fragment, w którym to Orban krytykuje obecny polski rząd, a następnie, jak można było przewidzieć, postanowiły wdeptać go w ziemię. Były i takie, jak choćby gazeta.pl, które poszły dalej. Najpierw gazeta.pl napisała, że „Viktor Orban uderzył w Polaków”, a potem zaproszona pani ekspertka stwierdziła, że „to koniec dwóch bratanków”. Pierwszy raz widzę, żeby krytyka rządu była tożsama z napaścią na naród polski. Podobnie trzeba nie mieć kropli oleju w głowie, żeby negować wielowiekową przyjaźń polsko-węgierską opartą na wspólnocie doświadczeń, kultury, losów a nawet wspólnej krwi władców (i to od Ludwika i Jadwigi do czasów Batorego) tylko dlatego, że Orban wypowiedział kilka cierpkich uwag (całkiem uprawnionych choć kontrowersyjnych) na temat polityki rządu Donalda Tuska.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.