Często w Polsce narzekamy na urzędników, którzy nic nie robią albo działają nadzwyczaj opieszale i np. latami nie podejmują ważnych decyzji. Czasem jednak – gdy mamy do czynienia z osobami, które kompletnie nie znają się na dziedzinie, którą przyszło im zarządzać, i nie potrafią się otoczyć mądrymi doradcami – lepiej bywa, gdy minister nie robi nic. Tak jest w przypadku Barbary Nowackiej, odpowiadającej dziś za edukację. Jednym z jej sztandarowych pomysłów było zniesienie prac domowych w szkołach. Choć trzeba też uczciwie przyznać, że w tej sprawie Nowacka była zakładniczką swojej politycznej drużyny. Jakieś obietnice wszak spełniać trzeba, a to na liście 100 konkretów Koalicji Obywatelskiej w punkcie 45 zapisano: „Zlikwidujemy prace domowe w szkołach podstawowych. Wprowadzimy szeroką ofertę bezpłatnych zajęć pozalekcyjnych w szkole.
Przeznaczymy dodatkowe pieniądze na zajęcia rozwijające zdolności uczniów i wyrównujące szanse, sport, rozwijanie zainteresowań. Zapewnimy pomoc w szkole zamiast korepetycji w domu”. Z ofertą zajęć pozalekcyjnych, i to za darmo, się nie udało. Rozwijanie zainteresowań i sport? Nie widać w szkołach przełomu. Ba, w sprawie sportu zdemontowano akurat dobry system pomiarów fizycznej sprawności dzieci w szkołach, bo odłączono go od bazy dostępnej dla klubów sportowych. W związku z tym będziemy wprawdzie monitorować stan sprawności fizycznej młodych pokoleń (po ogłoszeniu pierwszych wyników wiadomo, że jest ona dużo gorsza niż u dzieci poddanych testom 20 lat temu), ale nijak nie pomoże to klubom sportowym wyławiać tych, którzy mają szansę rozwinąć się w prawdziwe gwiazdy. Udało się za to znieść prace domowe. Zrobiono to na łapu-capu i bez konsultacji ze środowiskiem naukowym i nauczycielami. I to w środku trwającego już semestru – nagle nauczyciele musieli wszystko poprzestawiać, bo akurat od kwietnia prace domowe musiały zniknąć.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.