Do pierwszej rzezi niewiniątek dokonanej na rozkaz króla Heroda doszło ponad dwa tysiące lat temu. Drugiej dokonała w zeszłą środę premier Ewa Kopacz. Takie przynajmniej wrażenie można było odnieść, słuchając szefowej rządu, kiedy to opowiadała o ofiarności ministrów, którzy wzięli na siebie odpowiedzialność nie za swoje winy. Piękny byłby to czyn i świadczyłby o najwyższym rozumieniu poświęcenia, gdyby nie kilka wątpliwości.
Rzecz pierwsza to lista zwolnionych. Znalazły się na niej osoby, jak to tłumaczono opinii publicznej, które stały się ofiarami nagrań kelnerów. Co jednak robił w tym zacnym gronie minister Bartosz Arłukowicz, dalibóg nie wiem. Zapewne został dołączony do grona usuniętych za inne zasługi. Jednak jeszcze ciekawsze jest inne pytanie: Dlaczego pani premier nie odwołała szefa CBA Pawła Wojtunika? Kilka tygodni temu, komentując nagranie rozmowy byłej wicepremier Elżbiety Bieńkowskiej i Pawła Wojtunika, napisałem, że możliwe są tylko dwie rzeczy: albo Wojtunik konfabulował i ówczesny minister spraw wewnętrznych nie kazał podpalać budki przy rosyjskiej ambasadzie, albo mówił prawdę i należy się spodziewać postawienia zarzutów Bartłomiejowi Sienkiewiczowi. Czyli albo trzeba zwolnić Wojtunika, albo oskarżyć Sienkiewicza. Tymczasem ten ostatni ogłosił, że jego życie publiczne już nie interesuje, bo się z niego wypisuje; ten pierwszy zaś stwierdził, że mówił co innego, niż mówił, a to, co wszyscy słyszeli i przeczytali, nie jest tym, co powiedział, co – jak widać – pani premier uznała za wystarczające wyjaśnienie.
Teraz poważniej: odwołanie kilku członków rządu jest reakcją spóźnioną i niewystarczającą. Afera taśmowa zaczęła się ponad rok temu; wtedy też, gdyby uznać, że władzy zależało na wiarygodności, konieczne były dymisje i autentyczne, a nie pozorowane dążenie do prawdy. Jednak ówczesny premier Donald Tusk właśnie Bartłomiejowi Sienkiewiczowi powierzył wyjaśnienie sprawy i publicznie zobowiązał się do przedstawienia wniosków do września ubiegłego roku. Nic takiego, jak można było przewidzieć, się nie stało. Na miejscu Tuska pojawiła się Ewa Kopacz. Radosław Sikorski został awansowany na marszałka Sejmu, Sienkiewicz został szefem instytutu wspierającego intelektualnie PO, inni podejrzewani o udział w niejasnych rozmowach politycy trwali okopani na stanowiskach. Brak było jakiejkolwiek poważniejszej refleksji. Premier Kopacz najwyraźniej liczyła na to, że uda się jej zamieść problemy pod dywan.
Nie udało się. Klęska Bronisława Komorowskiego i zmiana w sondażach sprawiły, że aferze nie da się już ukręcić łba. Do tego doszło upublicznienie materiałów z przesłuchań przez Zbigniewa Stonogę. W reakcji na to premier Kopacz postanowiła dokonać, jak to się pięknie nazywa, ucieczki do przodu. Zwolnić kilku ministrów i udać, że wszystko zaczyna się od nowa.
Nic się od nowa nie zaczyna. Ruch pani premier wskazuje na rosnącą panikę w szeregach władzy. Nie przynosi uzdrowienia, jest jak akt konwulsji w agonii. Jedyną szansą na wyjaśnienie całej afery jest zmiana władzy. Swoją szansę Ewa Kopacz już dawno straciła.