Spotkanie Biden-Trump. Gest znieczulający

Spotkanie Biden-Trump. Gest znieczulający

Dodano: 
Prezydent USA Joe Biden i prezydent elekt Donald Trump spotkali się w Gabinecie Owalnym
Prezydent USA Joe Biden i prezydent elekt Donald Trump spotkali się w Gabinecie Owalnym Źródło: PAP/EPA / AL DRAGO / POOL
Tomasz Błaut | Spotkanie Joe Bidena z Donaldem Trumpem w Białym Domu odtrąbiono jako oznakę zakopania topora wojennego po długiej, pełnej zwrotów akcji kampanii wyborczej.

Symbol pojednania na rzecz budowy lepszego kraju. Wznowienie długiej tradycji stanowiącej część procesu pokojowego przekazywania władzy, tradycji zaniechanej w 2020 r., gdy Donald Trump nie chciał pogodzić się z wynikiem wyborów prezydenckich, składał kolejne nieskuteczne pozwy, a potem podżegał swoich zwolenników do szturmu na Kapitolu w celu odwrócenia wyniku uczciwie przeprowadzonych wyborów.

Prezydent Joe Biden i prezydent-elekt Donald Trump podali sobie ręce, uśmiechnęli się, zamienili kilka miłych słów. – Witaj z powrotem – powiedział obecny prezydent przyszłemu. – Doceniam to – powiedział przyszły prezydent obecnemu. Biden zapowiedział wsparcie w pokojowym przekazywaniu władzy, zaś Trump zauważył, że choć świat polityki czasem bywa twardy, to dzisiaj jest nadzwyczaj przyjazny.

Nastroje wokół tej scenki rodzajowej były różne. Zaczęto podejrzewać, biorąc pod uwagę nieskrywaną radość prezydenta Bidena, że ten w akcie zemsty zagłosował wraz z żoną Jill na Trumpa. Wypominano Trumpowi mało subtelnie to, że Biden okazał klasę godną urzędu prezydenta, na co Trumpa nie było stać cztery lata temu. Zwracano uwagę na to, że Joe Biden ostatnio zdawał się być nadzwyczaj ożywiony i klarowny w swoich wypowiedziach, jakby te ostatnie cztery lata były pantomimą jego rzeczywistego stanu zdrowia (jedna jaskółka wiosny nie czyni).

Czy tylko tyle wystarczy, żeby wszyscy nagle zapomnieli o tym, co działo się przez ostatnie osiem lat?

Kula śniegowa

Spotkanie Baracka Obamy z Donaldem Trumpem w Białym Domu na szczeblu prezydenckim zdawało się być rzeczą niemożliwą – a jednak. Po nadzwyczaj emocjonującym wyścigu Donald Trump został ogłoszony zwycięzcą, i to wbrew wszelkim przewidywaniom. Barack Obama nie krył swojego niezadowolenia, odbywając tę tradycyjną rozmowę między ustępującym a nadchodzącym prezydentem prawie przez zaciśnięte zęby.

Barack Obama wcale nie miał zamiaru przekazać władzy pokojowo. Na oczach mediów może i prezentował się tak, jak przystało na prezydenta, ale za zamkniętymi drzwiami wdrażał plany mające na celu utrudnienie pracy nadchodzącej administracji oraz uchronienie siebie samego przed konsekwencjami. W końcu Barack Obama inwigilował kampanie przeciwników Hillary Clinton, w tym kampanię Donalda Trumpa, aby pomóc byłej sekretarz stanu wygrać, a co za tym idzie – przykryć swoje występki. Niespodziewany wynik wyborów wymusił zmianę planów.

Za inspirację posłużyło pewne potajemne spotkanie na szczycie. Pod koniec lipca 2016 r. w Białym Domu miało miejsce spotkanie, w którym uczestniczyli prezydent Barack Obama, wiceprezydent Joe Biden, szef CIA John Brennan oraz była sekretarz stanu Hillary Clinton. Jak wynika z notatki sporządzonej przez Brennana z tego spotkania, Hillary Clinton wysunęła pomysł oczernienia Donalda Trumpa poprzez zarzucenie mu powiązania z Rosją. Ten pomysł przyjął formę pseudo-afery polegającej na tym, że Trump rzekomo miał komunikować się z Rosjanami poprzez tajnym serwer umieszczony w niemieckim banku Alfa Bank.

Postanowiono pójść za ciosem. Śledztwo Crossfire Hurricane. Raport Christophera Steele’a. Komisja specprokuratora Roberta Muellera. Próba usunięcia Trumpa z urzędu. Każda kolejna afera dawała scenie medialno-politycznej moralną podstawę do bezpardonowego atakowania Trumpa. Dzień w dzień głośno było o tym, że Donald Trump jest pomagierem Putina. Że realizuje polecenia Kremla. Że stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa krajowego i światowego. Każdy najdrobniejsze potknięcie czy luźne powiązanie traktowano jako koronny dowód na to, że rosyjski dyktator umieścił swojego szpiega w Białym Domu. Karmiono tym kłamstwem cały świat.

Zatruło to umysły zwłaszcza dziennikarzy. Niektórzy wiedzieli, jaka jest prawda, ale wykorzystywali to jako narzędzie do walki politycznej ze znienawidzonym przeciwnikiem. Inni bezkrytycznie w to wszystko wierzyli, bo pasowało im to do ich światopoglądu i przekonań.

To „pokojowe przekazanie władzy” zaczęło nakręcać spiralę nienawiści. Doprowadziło ono do jednego z najbardziej przerażających zdarzeń w historii ludzkości.

Apogeum psychozy

Po latach nieustannych, a zarazem nieskutecznych ataków wydawało się, że Donald Trump bez trudu pozostanie w Białym Domu na drugą kadencję. Nawet próba usunięcia go z urzędu okazała się niewypałem, który tylko przysporzył Trumpowi jeszcze większej popularności.

Tylko pomyśleć, jak wielka była radość jego przeciwników na wieść o tym, że w Ameryce może nastąpić poważne zagrożenie epidemiczne. Trump nie jest lekarzem. Nie zna się na medycynie. Jest niekompetentny. Zmuszony będzie oddelegować sprawę innym.

Ta radość nie trwała długo. Trump prawie natychmiast, może trochę przez przypadek, znalazł rozwiązanie problemu, czyli hydroksychlorochinę. Potem nawet wypromował kombinację leków opracowaną przez dra Władimira Zelenko, czyli azytromycynę, hydroksychlorochinę i cynk, chwaląc się, że sam te leki przyjmował. Mówiąc inaczej, promował skuteczne formy leczenia ambulatoryjnego w czasie, gdy świat medycyny kazał ludziom siedzieć bezradnie w domu i dzwonić gdy stan zdrowia ulegnie pogorszeniu.

W normalnych okolicznościach kwestia pandemii zakończyłaby się tak szybko, jak się zaczęła. Gdy jednak w grę wchodzi walka o Biały Dom, wszystkie chwyty okazują się być nie tylko dozwolone, ale i moralnie akceptowalne. Gdyby Trump zakończył pandemię, to by wygrał w cuglach. Dlatego nie mogło mu się to udać.

Rzecz rozgrywała się podobnie jak w przypadku zarzutów o powiązania z Rosją. Jedni doskonale wiedzieli, że kłamią, ale było to kłamstwo szlachetne, kłamstwo wypowiadane z wyższej konieczności zapobieżenia kolejnej kadencji pomarańczowego autorytaryzmu. Natomiast innym nawet przez myśl nie przeszło, że prawda może być zgoła odmienna. Skoro napływające informacje pasują do światopoglądu, to znaczy, że tak jest naprawdę. A jeśli pojawiają się informacje sprzeczne z tym światopoglądem, to tym gorzej dla tych informacji.

(Tu polecam dwa materiały na amerykaforum.pl. Artykuł „Cel uświęca środki” zawierający szereg przykładów tego, do jakiego stopnia media były opętane nienawiścią oraz prezentację „Media ws. Szczepień przed i po wyborach w USA”)

Przy tym jeszcze doszło do rozruchów społecznych. Toczące się przez pół roku protesty Black Lives Matter przeciwko systemicznemu rasizmowi uderzały bezpośrednio w wizerunek Trumpa jako prezydenta jednoczącego cały kraj oraz stojącego na straży prawa i porządku. Nawet gdy te protesty miały miejsce przed Białym Domem i dochodziło do starć z policją tak ostrych, że Secret Service skierowało prezydenta do bunkra, politycy w żaden sposób nie poczuwali się do odpowiedzialności za swoją retorykę przyzwalającą na tego typu sceny.

W tym kontekście miały miejsce inne kontrowersyjne wydarzenia. Minimalizowanie przez media głównego nurtu historii o laptopie Huntera Bidena. Wybory kopertowe na masową skalę prowadzące do szokującego zwycięstwa Joe Bidena. Protest na Kapitolu. Zbyt wiele tu wymieniać, ale skala manipulacji była zatrważająca.

Demokracja bananowa

Na tym jednak się nie zakończyło. Już w trakcie odejścia Trumpa z Białego Domu zaczęto przygotowywać scenariusze zwalczania jego osoby na wypadek, gdyby Trump ponownie ubiegał się o prezydenturę. Zastawiono nawet dość naciąganą pułapkę mającą związek z rzekomym przywłaszczeniem dokumentów niejawnych, pułapkę wykorzystaną półtora roku później, tuż przed wyborami połówkowymi.

Trumpa zwalczano na dwóch frontach. Jednym z nich były ataki bezpośrednie na jego osobę. Zasypywano go pozwami, żeby szkalować go w oczach opinii publicznej. Posądzono go o zgwałcenie E. Jean Carroll, zarzucono mu oszukiwanie banków poprzez zawyżanie wyceny swojej posiadłości Mar-a-Lago, oskarżono go o wpływanie na wynik wyborów poprzez płacenie Stormy Daniels za milczenie, a nawet postawiono mu zarzuty za przyczynienie się do ataku na Kapitol i za próbę nielegalnego odwrócenia wyniku wyborów. Nieważne było, czy to wszystko jest prawda. Ważne, żeby opinia publiczna była przekonana, że to jest prawda.

Drugi front polegał na atakowaniu osób powiązanych z Trumpem. Prześladowano uczestników protestu na Kapitolu za to, że uwierzyli w kłamstwa Trumpa na temat skradzionych wyborów. Doprowadziło to do sytuacji, w której FBI przeprowadzało widowiskowe naloty na osoby nie stanowiące żadnego zagrożenia, a potem Departament Sprawiedliwości przymuszał aresztowanych do przyznania się do winy. Obciążano procesami te osoby z obozu Trumpa, które pomagały mu w jego planie odwrócenia wyniku wyborów. Ponadto starano się prezentować zwolenników Trumpa jako zagrożenie dla bezpieczeństwa krajowego, a co ważniejsze osoby w środowisku konserwatywnym były na różne sposoby gnębione.

Gdy to nie przynosiło oczekiwanych rezultatów, zaczęto Trumpa obrzucać najgorszymi obelgami. Zagrożenie dla demokracji. Dosłownie Hitler. Poplecznik Putina. Szaleniec zdolny wywołać wojnę domową, jeśli nie wygra tych wyborów. Media osiągały taki poziom absurdu w swoich oszczerstwach, że jedni ze znudzenia machali na to ręką, ale inni popadali w coraz większą psychozę.

Nie mówiąc już o próbie zamachu w czasie wiecu w Butler w Pensylwanii. Okoliczności tego zamachu są tak nieprawdopodobne, a zaniedbania w ochronie wydarzenia tak szokujące, że prawie każdy dostrzega w tym szytą grubymi nićmi intrygę motywowaną prostą przesłanką – chęcią kinetycznego usunięcia Trumpa z życia politycznego. (Tutaj Czytelnik odsyłany jest do artykułu „Kogo chroni Secret Service”.)

Do ostatniej chwili zwycięstwo Donalda Trumpa nie było pewne. Bez całej tej skrajnie anty-Trumpowej otoczki były prezydent uzyskałby nawet ponad 400 głosów elektorskich, ale doświadczenia z roku 2020 r. dały wielu wyraźnie do zrozumienia, że w Stanach Zjednoczonych funkcjonuje mafia wyborcza (patrz seria artykułów „Tajemnica papierowej karty”). Poza tym wyrównane sondaże wskazujące na przewagę Kamali Harris w tym wyścigu to nic innego jak kompleksowa próba zaczarowania rzeczywistości na korzyść kandydatki, która w tej krótkiej kampanii zebrała tyle gwoździ do trumny, że mogłaby otworzyć hurtownię. Można przypuszczać, że w dniu wyborów próbowano pomóc nieszczęściu, ale przepaść między kandydatami okazała się być zbyt wielka, żeby dało się ją pokonać w miarę niezauważenie.

Czy ktoś naprawdę wierzy w to, że Kamala Harris przy tak miernej kampanii prezydenckiej, w dodatku obciążonej licznymi niepowodzeniami administracji Joe Bidena, uzyskała o 3 miliony głosów więcej niż Barack Obama w 2008 r. u szczytu swojej popularności?

Słowo końcowe

Stąd też oburzenie. Ten uroczysty moment traktowany powinien być co najwyżej jako moment chwilowego rozluźnienia, a nie jako zwieńczenie kolejnej typowej kampanii prezydenckiej. Gdyby Donald Trump przegrał, prawdopodobnie skończyłby w więzieniu do końca życia. Osoby odpowiedzialne za łańcuch nieszczęść towarzyszący nam od czterech lat uniknęłyby sprawiedliwości. Zaś świat na zawsze straciłby szansę na wyrwanie się spod jarzma tej wszechogarniającej psychozy.

Wygrana Donalda Trumpa w wyborach, choć jest pozytywną wieścią, wcale nie oznacza końca tej wieloletniej wojny. Jak podkreślano w poprzednich artykułach „Iluzoryczne zwycięstwo” i „Debata straconej szansy” na DoRzeczy.pl, Joe Biden, a tym bardziej Kamala Harris nigdy nie byli poważnymi kandydatami. Te debaty wygrałby nawet przycisk do papieru. Należy zwrócić uwagę, że szerzone od ośmiu lat medialne oszczerstwa nie tylko nie straciły na swojej sile, ale uległy przepoczwarzeniu. Trump zmarnował dwie idealne szanse na zadanie śmiertelnego ciosu choćby kilku tym zarzutom zanim przybiorą postać niemożliwą do pokonania. A mogą ulec transformacji, bo wynik wyborów wcale nie przeszkodził scenie medialno-politycznej podkreślać wszystkich grzechów Trumpa, dalej podsycając tę atmosferę skrajnej nienawiści.

Także to kurtuazyjne podanie ręki może być tylko formą odwrócenia uwagi od grzechów minionych lat. Media nadal działają po staremu, społeczeństwo dalej żyje w spotęgowanej psychozą niewiedzy, a wokół Trumpa znów gromadzą się czarne chmury. Już w momencie zamykania tego tekstu pojawiła się informacja o tym, że Joe Biden wydał pozwolenie na atak rakietami dalekiego zasięgu w głąb terytorium Rosji. Zagrywka pod publiczkę? Czy może próba zaostrzenia konfliktu tak, żeby utrudnić Trumpowi prowadzenie negocjacji zmierzających do osiągnięcia pokoju?

Tomasz Błaut – autor książki "Media nienawiści: anatomia psychozy anty-Trumpowej", założyciel strony AmerykaForum.pl

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także