Były czasy, kiedy każdy film Juliusza Machulskiego był wydarzeniem na skalę, jakiej nawet nie są w stanie wyobrazić sobie dzisiejsi bywalcy kin. Na „Vabank” czy „Seksmisję” chodziło się do kina po kilka, kilkanaście razy. Dialogami i grepsami z filmu mówili uczniowie z podstawówek, liceów, studenci, dorośli. Wszyscy. Bo był Machulski w latach 80. XX w. naszym Frankiem Caprą, naszym Stevenem Spielbergiem (porównania do Spielberga były nagminne w prasie PRL tamtych czasów, choć oczywiście baaardzo na wyrost). I co ważniejsze, po 1989 r. okazało się, że wszystkie te uczucia nie były źle ulokowane, że filmy Machulskiego przetrwały próbę czasu, żeśmy je wtedy kochali nie tylko dlatego że nic innego nie było w kinach. Po prostu na to zasługiwały.
A reżyser dołożył do pieca „Kilerem” i jego kontynuacją w latach 90. I znów wybuchła machulskomania, a właściwie kileromania, której efekty widać do dziś choćby w reklamach, bo każdy rozpoznaje teksty, którymi Cezary Pazura reklamuje to czy owo. Popularność pierwszego „Kilera” w Polsce była tak wielka, że zwróciła uwagę Hollywood.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
