Polityka po upadku Uniwersytetu

Polityka po upadku Uniwersytetu

Dodano: 
Chorągiewki biało-czerwone na zdjęciu ilustracyjnym
Chorągiewki biało-czerwone na zdjęciu ilustracyjnym Źródło: Unsplash
Arkadiusz Robaczewski II Nie przyszła – i miejmy nadzieję, że nie przyjdzie – do Polski wojna zbrojna od naszych sąsiadów. Ale i tak toczy się u nas inna wojna.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że w Polsce okopaliśmy się, dwa plemiona, a każde plemię w swojej twierdzy lęku.

Dla jednego z nich tradycja, przeszłość i dawniej uformowany świat stały się twierdzą lęku. Nie miejscem dynamicznego rozwoju ducha, lecz schronem przed światem, który przynosi pytania zbyt trudne, by je rozważyć bez drżenia, wyzwania zbyt zaskakujące, by potraktować je z powagą i chcieć im sprostać.

Dla drugiego plemienia twierdzą jest lęk przed przyjęciem dziedzictwa, przed zmierzeniem się z wymaganiami, jakie ono niesie. Jego działaniem jest niszczenie, na oślep, tego, co było, a ma nie być.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że w Polsce okopaliśmy się, dwa plemiona, a każde plemię w swojej twierdzy lęku.

Zamiast dialogu i sporu mamy dziś kłótnię uliczno-ambonową: tu „czerwona zaraza” i „ideologia LGBT”, tam wołanie, że „klecha nie będzie zaglądał nam do łóżka”. Tyle że w ten sposób nikt niczego nie obroni ani niczego nie zbuduje.

W XIII wieku św. Tomasz i jego współcześni teologowie znajdowali się w podobnej sytuacji. Awerroizm i importowane od arabskich uczonych pisma Arystotelesa, nieznanego dotąd w takim zakresie w świecie łacińskim, wydawały się grozić skruszeniem fundamentów teologii i wiary. A to oznaczało zagrożenie dla całego ówczesnego świata. Można było wtedy grzmieć z ambon i placów, określając nowe zjawiska mianem philosophia canina – filozofii psiego pyska – albo secta capitum pinguium – sekty tłustych głów.

Nic z tego nie zrobił Doktor Anielski. Gdy przyszło mu stanąć naprzeciw awerroistom, nie spalił ich ksiąg ani nie zakazał Arystotelesa. Zmierzył się z nim. Wszedł w mrok nieznanego i wydobył z niego światło. Przejął to, co było prawdziwe, oczyścił to, co błędne – i uczynił z tego fundament myśli, która po dziś dzień jest „nieprzemijającą nowością”.

Tylko czy pośród dzisiejszych teologów, pasterzy i uczonych chodzi jakiś św. Tomasz z Akwinu?

Nie taki, który wymachuje autorytetem „największego z rodu Słowian”, ale taki, który odważy się myśleć. Który nie ucieknie w cytat, nie schowa się za katechizmową doktryną, lecz stanie naprzeciw czasu, przyjmie jego wyzwanie – i odpowie, jak przystało człowiekowi ducha.

Czas rzucił nam rękawicę, ciężką. A my, zamiast ją podnieść, modlimy się, by jej nie zauważyć lub by zniknęła.

Dzisiejszy stan ducha w kręgach katolickich – a szerzej: w całym obozie zachowawczym – przypomina późne czasy scholastyków, którzy w XVII wieku, przyczajeni za murami swoich kolegiów, przegapili świt nowej epoki. Wtedy, gdy Bacon i Kartezjusz, Locke i Spinoza wypuszczali w świat swoje pierwsze iskry, oni milczeli. Zamknęli się w wieżach z łacińskich komentarzy, przekonani, że pomijanie to mądrość, a statyczne trwanie to zwycięstwo. Nie rozmawiali, nie polemizowali, nie wychodzili z bibliotek. Z czasem scholastyka stężała jak stary tynk, a jej język, niegdyś pełen blasku, zaczął dźwięczeć pustym echem. Wtedy właśnie, w tej ciszy po myśleniu, urodziło się Oświecenie – z jego wiarą w samowystarczalność rozumu, z jego gorzkim śmiechem z wiary i metafizyki.

Nie dlatego, że było silniejsze, lecz dlatego, że nie napotkało rozmówcy. Bo kiedy człowiek rozumny przestaje mówić, miejsce słowa zajmuje hałas.

Dziś historia powtarza się niemal ze wzruszającą dokładnością. Zasiedliśmy w naszych duchowych fortecach, w bastionach dawnych racji, wśród relikwii pojęć, które już tylko wspominają swoje znaczenie. Zamieniliśmy żywą myśl w konserwę, a wierność w impotencję. Boimy się nowych pytań, niczym średniowieczny mnich teleskopu. Czuwamy więc na posterunku, gotowi spalić każdego, kto odważy się powiedzieć, że świat się zmienia, że może trzeba coś przemyśleć, nie zaprzeczając prawdzie, lecz szukając dla niej nowego języka.

Tymczasem świat idzie dalej. Zostawiamy go samemu sobie, jak ogrodnik, który obraził się na ogród, bo wyrósł tam nowy kwiat. A przecież nie wszystko, co rośnie, jest chwastem; i nie wszystko, co stare, jest drzewem życia.

Są rzeczy wiecznotrwałe, to prawda. Ale istnieją też te, które muszą poddać się czasowi, by ocalić to, co w nich nieśmiertelne. Jeśli tego nie zrozumiemy, nasza wiara i nasza kultura zamienią się w muzeum – piękne, lecz martwe. Jednak świat będzie żył wciąż, tyle, że pozbawiony naszej pieczęci i w koncu odjedzie dalej – tyle, że nie w w kierunku światła, które mogliśmy dać, lecz w stronę pustki i mroku.

Podobnie dzieje się w praktyce politycznej. Z wdzięcznością wspominam zajęcia uniwersyteckie, zwłaszcza seminaria. Nawet nie o temat tu chodzi, ale o ducha, który panował: uczestnicy różnili się w poglądach, zainteresowaniach, sposobie myślenia. A jednak te różnice były owocne i dobre – bo cel był wspólny: poznanie rzeczywistości, ćwiczenie rozumu, nauka słuchania i mówienia tak, by być rozumianym. Jednoczyła nas wspólnota celu i pasja poznania, nie nasze przekonania. Taka postawa chroniła przed partykularyzmem i poznawczym sekciarstwem.

Oczywiście, polityka to nie seminarium filozoficzne. Ale duch seminarium – gotowość słuchania, dociekania, cierpliwości wobec różnicy – byłby pożądany wszędzie. Gdy go brak, zagnieżdżamy się w bańkach, odcięci od rzeczywistości. Wtedy zaczyna się społeczny wylew żółci, intelektualna impotencja, a w końcu poddanie się emocjom, które chórem krzyczą: żegnaj, rozumie! Polityka, w której wojenne totemy to po prostu przekleństwa – „jebać PiS”, „wypierdalać” po jednej stronie, „zdrajcy” i „rudy sprzedawczyk” po drugiej – nie jest już polityką. To nie spór wolnych ludzi o dobro wspólne, lecz jatka plemion, które zapomniały, czym jest państwo i służba.

To, co oglądamy, nie jest życiem publicznym, lecz terytorium spalonej wioski po przemarszu żołdackich oddziałów. W centrum stoi dymiące ognisko i garść krzykaczy wokół niego – opojów bez sztandaru, którzy walczą już tylko o to, by ich wrzask był donośniejszy od wrzasku wroga.

Najpierw zaborcy uczynili z nas naród bez przywódców. Potem Niemcy i Sowieci dopełnili dzieła. Wymordowano tysiące nauczycieli, księży, prawników, profesorów – ludzi, którzy nosili w sobie kod kultury. Po nich przyszły doły Katynia i ubeckie piwnice. Resztki elity zepchnięto na margines, a wraz z nimi umarła ciągłość kulturowa. Gdy zabrakło mistrzów, pozostali uczniowie bez szkół. Gdy zabrakło oficerów – pozostały bandy. Dlatego nasza polityka wygląda dziś jak wojna plemion o spalone pole. Nikt nie mówi o prawdzie, dobru, pięknie. Nikt nie mówi jak człowiek – tylko jak trybalny przywódca w skórze bawołu. Zamiast słów – wrzask. Zamiast idei – wyzwiska. A przecież polityka, jeśli nie ma być zbójecką walką o łupy, jest dziedziną moralności, etyką pierwszą.

Dziś brzmi to jak szyderstwo. Nowożytna polityka po Monteskiuszu i Machiavellim, a zwłaszcza po rewolucji antyfrancuskiej, zrodziła swoje demony: partie zamiast stanów, masy zamiast obywateli, propagandę zamiast prawdy. Nie da się już cofnąć tej rzeki lawy, która w wielu miejscach zastygła w twardą skałę. Być może praprzyczyną tego stanu rzeczy jest i to, że nie ma już Uniwersytetu. Dawne świątynie ducha, gdzie słowo veritas miało wagę przysięgi, dziś przypominają centra handlowe ducha. Kapłanów zastąpili menedżerowie edukacji, profesorów – operatorzy wiedzy z numerami ORCID, studentów – klienci. Zamiast rozmów o sensie mamy wykresy, zamiast prawdy – narracje, zamiast idei – formularze. Uniwersytet, dawniej bastion ducha, stał się korporacją poprawności. Edukacja, która miała formować człowieka, stała się narzędziem wydziedziczania z kultury.

Polska od zawsze, jak wiele ziem Europy, jest polem bitwy. Ale od kilku dziesięcioleci toczy się tu jeszcze inna bitwa: między rozumem a emocją, między pamięcią a zapomnieniem. Jedni bronią władzy, której nie rozumieją, drudzy obalają ją w imię nienawiści, której nie potrafią wyjaśnić. Nad nimi unosi się dym – jak po spalonym dworze, gdzie w bibliotece tlą się jeszcze kartki Mickiewicza, Sienkiewicza, Grabskiego, Kisielewskiego, a w salonie dogasa popiół po fortepianie. Pokolenia, które w tym dorastają, karmią się wyciem. Uczą się, że polityka to walka, że godność to agresja, że słowo to pocisk. Wychowują się w dźwięku gruchotanych kości i rzucanych kamieni – tego, co dziś nazywa się „hejtem”.

Wystarczyłoby, by ktoś wstał od tego pogorzeliska i przypomniał: polityka była kiedyś sztuką panowania nad sobą. Była służbą, nie jarmarkiem. Była domeną ludzi, którzy wiedzieli, że władza bez cnoty jest tylko siłą, a siła bez ducha – barbarzyństwem. Tylko że takich ludzi już nie ma. Może gdzieś w ukryciu, w cieniu, trwają nieliczni – ostatni z rodu. Lecz nikt ich nie słucha, bo nikt już nie zna języka, którym mówią.

Nadchodzi czas, gdy nawet słowo naród zabrzmi jak archaizm, jak łacińska inskrypcja na rozbitym nagrobku. Gdy dzieci będą znały nazwiska influencerów, ale nie będą wiedziały, kim był Sobieski, Żółkiewski, Norwid czy Wojtyła. Gdy słowa „honor”, „ojczyzna”, „wierność” będą wywoływać uśmiech politowania – ten sam, który mają barbarzyńcy, gdy słyszą o książkach. Rzadko zdajemy sobie z tego sprawę, ale to, co dziś nazywamy sporem politycznym, jest tylko wierzchnią warstwą głębszego zmagania – dawnej wojny o prawdę.

Po jednej stronie stoją ci, którzy wierzą, że świat ma sens, że istnieje natura człowieka, że dobro i zło nie są kwestią mody ani nastroju. Po drugiej – ci, którzy sądzą, że wszystko można dowolnie tworzyć, że płeć, prawda, nawet istnienie są tylko konstrukcjami. To nie jest nowy spór – to powrót starego. Jeszcze raz spotkali się Sokrates i sofiści. Relatywizm, który dziś oplata język, szkołę i naukę, nie jest już teorią, lecz stanem ducha. To zmęczenie rzeczywistością, rezygnacja z wysiłku myślenia. Wygodniej jest uznać, że nie ma prawdy, niż próbować ją odnaleźć. A przecież świat nie znika tylko dlatego, że odwracamy od niego wzrok. Kamień, drzewo, człowiek, Bóg – wciąż są. To my staliśmy się przezroczyści, jak atrament rozwodniony łzami.

Nie trzeba już wielkich słów. Nie potrzeba gromów ani manifestów. Wystarczy cisza i skupienie, odwaga słuchania. Jeśli jeszcze coś może ocalić rozum i kulturę, to nie gniew ani propaganda, lecz zdolność rozróżniania – tego, co prawdziwe od tego, co pozorne, piękna od brzydoty, dobra od zła.

Reszta to tylko kurz po bitwach plemion.


Dołącz do akcjonariuszy Do Rzeczy S.A.
Roczna subskrypcja gratis.
Szczegóły: platforma.dminc.pl


Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także