Anzong: Artykuły "Wyborczej" kreują fałszywy obraz ks. Godawy
  • Olivier BaultAutor:Olivier Bault

Anzong: Artykuły "Wyborczej" kreują fałszywy obraz ks. Godawy

Dodano: 
Sonia Anzong
Sonia AnzongŹródło:arch. prywatne
Rozmowa z Kamerunką Sonią Anzong, wychowanką polskiego księdza oczernianego przez "Gazetę Wyborczą". Sonia Anzong opowiada o tym, jak rzeczywiście wyglądało życie w domu dziecka prowadzonym przez byłego dominikanina, który "Wyborcza" nazywa „koszmarnym sierocińcem” w serii artykułów opublikowanych od 18 maja.

Ksiądz Dariusz Godawa mieszka w Kamerunie od 1993 r. Od 2019 r. nie jest już dominikaninem, ale księdzem diecezjalnym diecezji zielonogórsko-gorzowskiej wysłanym do Kamerunu. Jego wydalenie z zakonu kaznodziejów (od którego odwołał się do Rzymu) nie miało związku z jakimikolwiek zastrzeżeniami, co do warunków panujących w domu dziecka, ale było następstwem jego odmowy powrotu do Polski, gdyż nie chciał zostawić dzieci i młodzieży kameruńskiej, którymi zajmuje się od lat. Należy też podkreślić, że dom dziecka prowadzony przez polskiego księdza w stolicy kraju Jaunde (Yaoundé) jest wizytowany raz w tygodniu przez służby podlegające kameruńskiemu ministerstwa spraw socjalnych, co potwierdza oficjalny dokument ministerstwa, który pokazał mi sam zainteresowany. W dokumencie tym można też przeczytać, że ośrodek nie wzbudza żadnych zastrzeżeń i że spełnia najwyższe standardy obowiązujące w Kamerunie.

Sonia Anzong mieszka w Polsce od ośmiu lat. W Kamerunie była ostatnio w 2017 r., w tym przez tydzień w domu dziecka prowadzonym w Jaunde przez ks. Dariusza i kilka tygodni w rodzinnym domu w Bertoua. Po studiach w Polsce podjęła tu pracę i jest finansowo niezależna. Od kilku lat nie dostaje już żadnej pomocy od ks. Dariusza Godawy czy od Stowarzyszenia Przyjaciół Dzieci Słońca, które zbiera w Polsce pieniądze od darczyńców, aby finansować funkcjonowanie domu dziecka w Jaunde.

Sonia Anzong zna język polski i przeczytała oszczercze artykuły opublikowane w "Gazecie Wyborczej", w których ks. Dariusz Godawa jest opisywany jako okrutny „pan życia i śmierci”, a życie dzieci przebywających pod jego opieką malowane jest w mrocznych barwach. Jest ona jedną z kilku byłych wychowanków ks. Darka, z którymi udało mi się porozmawiać w trakcie pracy nad materiałem, który jest odpowiedzią na artykuły "Gazety Wyborczej". Moim celem jest przedstawienie rzeczywistej sytuacji w Jaunde w relacji bezpośrednich świadków. Tekst o artykułach "Gazety Wyborczej" i o działalności ks. Dariusza Godawy w Kamerunie można przeczytać w najnowszym wydaniu Tygodnika "Do Rzeczy".

Czytaj też:
Co naprawdę wiadomo o księdzu Godawie?

Rozmawiałem z kilkunastoma osobami – kameruńskimi wychowankami i polskimi woluntariuszami - które przewinęły się przez dom dziecka prowadzony przez ks. Darka najpierw w Bertoua a potem w Jaunde w ciągu ostatnich 12-13 lat. Rozmawiałem m.in. z osobami, które od lat nie utrzymują kontaktu z ks. Dariuszem Godawą oraz oczywiście z samym księdzem Dariuszem Godawą, aby poznać jego odpowiedzi na zarzuty Wyborczej.

Tymczasem ujęte w trzech artykułach opublikowanych w dniach 18-20 maja „międzynarodowe śledztwo” "Gazety Wyborczej" opiera się głównie na relacjach dwóch bezpośrednich świadków z Polski – jeden z nich to przestępca a drugi wolontariuszka, która w Kamerunie przebywała przez trzy miesiące w 2012 r., nie znając języka francuskiego (którym się posługują tamtejsze dzieci), a następnie pisała sprzeczne rzeczy o swoim doświadczeniu na miejscu.

*****

Olivier Bault: Widziałem, że promotor Pani pracy licencjackiej na Filologii romańskiej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, Jędrzej Pawlicki, jest jednym ze współautorów artykułów "Gazety Wyborczej", w których ksiądz Dariusz Godawa, którego Pani dobrze zna, nazywany jest w tytule „Panem życia i śmierci” i oskarżany jest o wszelkie zło.

Sonia Anzong: Tak, to Jędrzej Pawlicki, który nękał mnie przez cały okres pisania tych artykułów, i który robi to do dzisiaj.

Czy opowiadała mu Pani zatem o domu dziecka ks. Dariusza Godawy i o Pani życiu w Jaunde? Może powiedziała mu Pani coś, co pozwoliło mu myśleć, że nie wszystko, co się tam działo, było dobre?

Nie, nigdy. On nawet nie wiedział, że jestem w kontakcie z ojcem Dariuszem. Nigdy nie mówiłam mu, skąd pochodzę. Wiedział, że jestem Kamerunką. Gdy skontaktował się ze mną, powiedział, że znalazł moje nazwisko na stronie internetowej ojca Dariusza i że przypomniał sobie, że byłam jego studentką. Mówił, że chciałby, abym pomogła mu napisać artykuły, które opowiadałyby o ojcu Dariuszu i które byłyby krytyczne wobec jego dzieła. I wtedy powiedziałam, że się nie zgadzam, ponieważ jestem dzieckiem ojca i tam właśnie żyłam. Ojciec Dariusz mi pomagał przez siedem lat w Kamerunie, odkąd miałam 14 lat. Przez trzy lata mieszkałam w domu dziecka, który prowadzi w Jaunde. Potem przyleciałam do Polski i to Stowarzyszenie Przyjaciół Dzieci Słońca udzieliło mi stypendium. Nie mam więc powodu, żeby pisać krytyczny artykuł o moim drugim tacie. Wtedy mój były promotor zaczął wypytywać mnie, czy byłam tam źle traktowana. Chciał, abym opowiedziała o moich doświadczeniach i zapewnił mnie, że jeśli odczuwam jakąś presję, pomoże mi, nawet gdyby sprawa trafiła do sądu. Obiecywał mi, że mnie nie opuszczą i wypytywał, czy nie chcę nic mówić ze strachu. Odpowiedziałam, że „Nie, nie boję się mówić. Mówię szczerze. Ojciec Dariusz nie traktował mnie źle i nie chcę uczestniczyć w powstawaniu pana artykułu”. Od tego czasu pisze do mnie codziennie, proponując mi pomoc, wysyłał mi linki do pomocy psychologicznej – myśli może, że jestem chora albo że potrzebuję pomocy?!

Podzieliła się Pani swoim świadectwem 20 maja wieczorem w programie „Reportaż z wycinków świata” Moniki Białkowskiej. To było tuż po tym, jak się ukazał trzeci – ostatni artykuł ze „śledztwa” "Gazety Wyborczej". Jedna z osób zauważyła w komentarzach na Facebooku, że jest Pani członkiem komisji rewizyjnej Stowarzyszenia Przyjaciół Dzieci Słońca, które zbiera pieniądze w Polsce na dom dziecka „Orphelinat Les Enfants of Sun” (Sierociniec Dzieci Słońca) ks. Dariusza Godawy. Czy jest to wolontariat, czy też pobiera Pani z tego tytułu wynagrodzenie?

Nie, nie pobieram żadnego wynagrodzenia. Jak powiedziałam w programie, od 2017 r. nie otrzymuję już żadnych pieniędzy od Stowarzyszenia czy od ojca Dariusza. Jestem po prostu członkiem stowarzyszenia, to wszystko. Trochę pomagam w komunikacji z Kameruńczykami wysyłanymi przez ojca Dariusza na studia w Polsce. Jest nas tutaj dziewięcioro, w tym moja siostra, która również przyjechała do Polski na studia. To także ojciec Dariusz ją tutaj wysłał. Moja siostra często pisze comiesięczne raporty dla stowarzyszenia, aby zdać relację jak sobie dają radę, co robią, czy wszystko w porządku na uczelni itd. Ja troszkę pomagam w wymianie informacji, tylko na tym polega moja praca dla stowarzyszenia.

Wracając do tego, co napisane w artykułach "Gazety Wyborczej" na temat warunków życia w domu dziecka ojca Dariusza, jak oceniłaby Pani z perspektywy czasu warunki panujące w tym miejscu, gdy jeszcze Pani tam mieszkała? Czy warunki, w których Pani mieszkała w domu dziecka Orphelinat Les Enfant of Sun, który nazywał się wówczas Foyer Saint-Dominique, były dobre?

Dla mnie były to bardzo dobre warunki w porównaniu z tym, czego doświadczałam wcześniej, gdy mieszkałam z moimi rodzicami. Na przykład, gdy mieszkałam z rodzicami, nie otrzymywałam kieszonkowego, jadłam gorzej i nie miałam tak zorganizowanego życia jak w domu dziecka. W ośrodku, gdy tylko się wprowadziłam, przydzielono mi określone obowiązki, miałam do wykonania pewien program. Dziewczyny mają kalendarz. Jednego dnia sprzątasz, innego dnia pracujesz w kuchni itd. Dostawaliśmy również kieszonkowe na taksówki, ponieważ u nas motocyklowymi taksówkami dojeżdża się do szkoły. Gdy byłam z rodzicami, nie miałam pieniędzy na taksówki i chodziłam do szkoły pieszo, zatem już jeśli chodzi o transport mamy pierwszą różnicę. Inna różnica dotyczyła jedzenia. W ośrodku wyżywienie było urozmaicone. Wiedzieliśmy, że w poniedziałek zjemy to, a we wtorek coś innego itd. W rodzinie, gdy mieszkałam z rodzicami, tak nie było i nie zawsze mieliśmy, co jeść. Nie mówię tego, aby źle mówić o moich rodzicach, po prostu opowiadam, czego doświadczyłam.

Jak to się zatem stało, że zamieszkała Pani w ośrodku, mimo iż Pani rodzice żyją?

Mój tata jest poligamistą, w domu było jedenaścioro dzieci. Jego pensja nie pozwalała na opłacenie szkół dla nas wszystkich ani aby nas wszystkich nakarmić. Ojciec Dariusz, gdy mieszkał w Bertoua, pomagał niektórym rodzinom w trudnej sytuacji. Pomagał nie tylko sierotom. Przychodzili do niego rodzice, aby opowiedzieć mu o swoich problemach. Ojciec Dariusz pomagał mojemu tacie w opłacaniu naszej szkoły. A zatem, gdy żyłam w Bertoua, mieszkałam w domu z rodzicami. Ale gdy dom dziecka został przeniesiony do Jaunde, po wypadku dzieci [w 2009 r. dwóch chłopców z ośrodka zginęło pod gruzami budynku toalety, który zawalił się o świcie, gdy dopiero wstali, po nocnej ulewie, przyp. red.] mój tata wysłał mnie też do Jaunde z dziećmi z ośrodka. Nie wszystkie dzieci w domu dziecka ojca Dariusza są sierotami. Niektóre mają rodziców, ale ci nie są w stanie opłacać szkoły czy karmić odpowiednio swoich dzieci. W moim przypadku chodziło o szkołę. Mój tata nie dawał sobie rady z jedenastką dzieci w domu.

Mówi Pani o bardziej urozmaiconych posiłkach w ośrodku ojca Dariusza niż w Pani rodzinnym domu. Tymczasem, w artykułach opisujących życie w ośrodku, "Gazeta Wyborcza" wyjaśnia, co z resztą napisane jest na stronie internetowej misja-kamerun.pl ks. Dariusza, że dzieci jedzą raz dziennie, za wyjątkiem najmłodszych, które dostają skromne śniadanie przed pójściem do szkoły. Z tego, co słyszałem, w Kamerunie jest zwyczaj, że je się raz dziennie. Czy tak faktycznie jest?

Tak, w rodzinach dobrze sytuowanych, jest to zwyczaj. Mamy w Kamerunie do czynienia z dwiema sytuacjami. Są ludzie bogaci i ludzie bardzo biedni. Nie ma klasy średniej. A ci, którzy mają pieniądze, jedzą jeden posiłek dziennie. Tymczasem w ośrodku, małe dzieci dostają jeszcze rano chleb z masłem lub z czekoladą, a po powrocie ze szkoły, jemy wszyscy o 19:00. Tak było, gdy tam mieszkałam. Ale czasem, gdy wracaliśmy z liceum, czekały na nas resztki z posiłków z poprzedniego dnia, które mogliśmy zjeść.

Piotr Żytnicki i Jędrzej Pawlicki, autorzy artykułów opublikowanych w "Gazecie Wyborczej", utrzymują, choć nigdy tam nie byli, że ks. Dariusz Godawa je pięć razy dziennie i że pije dużo piwa.

Nie, ojciec Dariusz nie je pięć razy dziennie. Rano je jajka z chlebem i wieczorem je posiłek z nami. W ciągu dnia zdarza mu się pić soki czy coś podobnego, to zupełnie normalne. Tak jak ja pamiętam, nie miał żadnych innych posiłków, choć oczywiście mógł coś przegryźć w ciągu dnia. My podopieczni ks. Dariusza natomiast dostawaliśmy troszkę pieniędzy, aby móc kupić sobie jakieś przekąski w szkole.

A czy Pani zdarzało się głodować w domu dziecka prowadzonym przez ks. Dariusza Godawę? Czy dzieci tam głodują?

W porównaniu z innymi dziećmi, nie sądzę, aby chodziły głodne. To było widoczne, w ośrodku jedliśmy naprawdę dobrze w porównaniu z przeciętnymi kameruńskimi dziećmi. Ja osobiście nie głodowałam i nie widziałam wygłodniałych dzieci wokół. To, co pisze Gazeta Wyborcza, to obraz fałszywy, byliśmy dobrze karmieni.

Piotr Żytnicki i Jędrzej Pawlicki oburzają się w swoich artykułach, że dzieci jedzą siedząc na ziemi – „jedzą z podłogi”, jak to mówią – podczas, gdy ojciec Dariusz Godawa je przy stole i daje swoje resztki dzieciom. Jak Pani skomentuje te oskarżenia?

U nas jedzenie na ziemi jest czymś zupełnie normalnym. Tak się dzieje w każdej rodzinie, nie tylko w domu dziecka ojca Dariusza. My w tym ośrodku mamy szczęście, bo podłoga jest czysta, wyłożona ceramicznymi płytkami i dokładnie umyta, ponieważ wszystkie dzieci uczestniczą w pracach domowych. Jedzenie w pozycji siedzącej na ziemi jest dla nas czymś naturalnym. Nikt nawet nie zadaje sobie tego rodzaju pytań. A na dodatek jemy w grupach. Najmłodsi jedzą razem, dziewczęta jedzą razem itd. Zawsze siadamy na ziemi, po pierwsze dlatego, że nie ma stołu, ale także dlatego, że jest to u nas taka tradycja i jedząc w ten sposób czujemy się swobodniej. Siadamy w kręgu, posiłek stawiamy pośrodku i jemy. Tak się u nas w Kamerunie spożywa posiłki. Tylko ojciec nie siedzi na ziemi, ale to wynika z różnicy kulturowej, a poza tym to jest tata. U nas w Afryce, ojców darzy się szacunkiem. Mój tata również nie siadał na ziemi, aby zjeść. Jadł przy stole. U nas stoły są zarezerwowane bardziej dla mężczyzn. Dzieci i kobiety jedzą na ziemi. Tak to u nas wygląda.

Obaj autorzy artykułów z "Gazety Wyborczej" mówią również o resztkach, które ojciec Dariusz Godawa daje dzieciom, aby je upokorzyć, na przykład pytając, czy ktoś chce niezjedzone przez niego rybie głowy.

U nas w Kamerunie wygląda to tak, że najpierw jedzenie nakładają sobie dorośli i zawsze wybierają najsmakowitsze kąski. Duże kawałki daje się ojcu rodziny, potem jedzenie nakładają starsze dzieci a na samym końcu te najmłodsze, dla których zostają najmniej apetyczne kawałki. Ojciec Dariusz zauważył, że na przykład, gdy robimy przyjęcie, małe dzieci jedzą zawsze ostatnie. Taka jest kameruńska tradycja i on nie może jej zmieniać. Ale co robi ojciec Dariusz – nakłada sobie zwykle dużo jedzenia, a potem dzieli je z maluchami. A jeśli chodzi o kości i ości ryb, u nas dzieci to uwielbiają. Ojciec o tym wie i gdy odstawia swój talerz, dzieci czekają na kości, które zostawił. Ludzie, którzy nie znają tego zwyczaju, źle go interpretują i mówią, że rzuca się kości jak psom, ale w naszym kraju to normalne, że zjada się resztki, których nie dojadł tata. To jest nawet radość dla dziecka, które biegnie by wziąć z talerza to, co na nim zostało. Nie jest to nic złego w naszej tradycji, w naszym życiu codziennym.

Musiała Pani zaznać życia w domu, który ojciec Dariusz Godawa wynajął na czas pomiędzy przeprowadzką z Bertoua do Jaunde a zakupem działki, na której stoi dziś dom dziecka „Orphelinat Les Enfants of Sun”.

Tak, mieszkałam w nim.

Aktualne domy, wybudowane za pieniądze zebrane w Polsce przez ojca Dariusza i Stowarzyszenie Przyjaciół Dzieci Słońca, mają lepszy standard niż dom wynajęty na początku lat 2010?

Gdy mieszkaliśmy w wynajmowanym domu, było bardzo ciasno. W jednym pokoju, na jednym materacu spało sześć dziewcząt. Było mało pomieszczeń, a czynsz był bardzo wysoki. Warunki życia były tam trudne w porównaniu z nowym domem, który wybudowaliśmy. Za moich czasów, gdy się przeprowadziliśmy do tego nowego domu, dzięki pieniądzom zebranym od darczyńców w Polsce, w jednym pokoju mieszkały po dwie starsze dziewczynki.

Czy w wynajmowanym domu, na początku lat 2010, ojciec Dariusz Godawa mieszkał w takich samych warunkach jak wy?

Tak, jego pokój był naprzeciwko naszej sypialni. Mieszkaliśmy w jednym domu w około dwadzieścia osób. U nas, w Afryce, dużo czasu spędzamy na zewnątrz, do domu wchodzi się wieczorem, aby położyć się spać.

A co z tą willą, o której pisze "Gazeta Wyborcza", opisując aktualny dom dziecka, który składa się z dwóch budynków, w których mieszka czterdziestka dzieci, oraz z willi, w której komfortowo urządził się ojciec Dariusz Godawa? Czy ma Pani coś do powiedzenia na ten temat?

Zdarzało mi się być jedną z dziewcząt, do których należało sprzątanie pokoju ojca w każdą sobotę i mogę powiedzieć, że ojciec zajmuje tylko jeden pokój w całym domu. Pozostałe sypialnie, które znajdują się na piętrze, są przeznaczone dla obcokrajowców, turystów, którym ojciec je wynajmuje, żeby zarobić trochę pieniędzy na dom dziecka. Te pokoje też się sprząta. Jest także pokój, w którym mieszka małżeństwo Marianne i Achille, którzy zajmują się ośrodkiem.

Czy czytała Pani artykuły o ojcu Dariuszu Godawie i o tym „koszmarnym” domu dziecka w "Gazecie Wyborczej"?

Tak, czytałam.

Mowa w nich o nieodpowiednim zachowaniu dorosłych wobec młodych, nieletnich dziewcząt, na które ojciec Dariusz Godawa przyzwalał, nie reagując na nie. Czy była Pani sama świadkiem takich zachowań? Albo czy słyszała Pani, że do takich sytuacji dochodziło w ośrodku?

Nie, nigdy. W ośrodku jest pewna zasada. Gdy dziewczęta osiągają wiek dojrzałości, ojciec wyjaśnia na specjalnych zebraniach dla dziewcząt – odbywały się one raz w miesiącu za moich czasów - że dziewczyna, która zajdzie w ciążę, będzie musiała opuścić dom dziecka. Pilnowałyśmy siebie nawzajem, aby móc poinformować ojca, czy dana dziewczyna nie utrzymuje jakiś nieodpowiednich relacji. Ojciec nie akceptował w ośrodku relacji typu mój chłopak/moja dziewczyna pomiędzy dziećmi, a obcokrajowcy odnosili się do dzieci z rezerwą. Nigdy nie byłam świadkiem molestowania i nikt nigdy nie opowiadał mi o takiej sytuacji. Tego typu rzeczy się nie działy, tego się naprawdę pilnowało.

Jako, że czytała Pani te artykuły "Gazety Wyborczej", czy może mi Pani powiedzieć, co czuła Pani w czasie ich lektury?

Najpierw stwierdziłam, że to znieważa, nie tyle ojca Dariusza, ale czarne dzieci, które są przedstawiane jako brudne, porównuje się je do psów – to była pierwsza rzecz, która mnie negatywnie uderzyła. Później bardzo nie spodobało mi się przedstawianie ojca jako złego człowieka. W tych artykułach sugeruje się, że ojciec traktuje dzieci jak psy, bardzo mi się to nie spodobało. Autorzy sugerują też, że jesteśmy zdominowani przez ojca, który daje nam wszystko i mówią, że my, podopieczni, zrobimy to, co będzie chciał nam narzucić ojciec Dariusz. Uważają, że jesteśmy niewolnikami ojca i że nie chcemy mówić, bo jesteśmy zastraszeni. W artykułach kreują obraz ojca, który jest z gruntu fałszywy. Ojciec dobrze się nami zajmował. Autorzy oskarżają, że zgadzamy się na życie w brudzie, ignorancji i niedożywieniu, krótko mówiąc, dajemy się traktować jak psy przez ojca. Gdy to przeczytałam, poczułam się wzburzona. Byłam tak wściekła, że chciałam napisać do mojego promotora Jędrzeja Pawlickiego, aby poprosić go o zaprzestanie pisania podobnych rzeczy, bo życie w ośrodku wygląda inaczej, niż on mówi. Ale gdy jestem zdenerwowana, mogę powiedzieć rzeczy, które on wykorzysta przeciwko mnie, i ojciec Dariusz powiedział, abym nie reagowała w złości. Ale zostałam naprawdę zraniona przez te artykuły.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także