To publikacja wyjątkowa, nie tylko dzięki statusowi samych autorów, ale także jej bezprecedensowości na polskim rynku wydawniczym. Świadków więcej dzieli, niż łączy, ale mimo to zebrali się razem, aby przekazać swoje doświadczenia i refleksje dotyczące liturgii eucharystycznej, która sięga korzeniami czasów apostolskich. A co najważniejsze, by podzielić się swą głęboką miłością do tego Czcigodnego Rytu.
Marek Jurek – Radość mojej młodości
Christopher Dawson pisząc, że święta liturgia Kościoła sama stała się „dziełem sztuki – być może największym i najbardziej wyszukanym”, zaznacza jednocześnie, że „nie była tworem jakiejś jednostki: stanowiła ona anonimowe dzieło stuleci rozwoju, tak że można ją porównać raczej do wzrastania naturalnego organizmu niż do dzieła sztuki w zwykłym znaczeniu tego słowa”. Przywołuje też zdanie Sigismunda von Radeckiego, iż liturgia „nie jest sztuką, lecz raczej archetypem, ku któremu sztuka usiłuje się wznieść”.
„I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy” (J 1,14) – tak brzmią ostatnie słowa, które słyszymy na Mszy, zanim odpowiemy „Bogu niech będą dzięki”.
Msza jest rzeczywistością, która poprzez wieki przychodzi do nas z samej Wieczności. U swych początków liturgia Kościoła wyłania się z modlitwy Jezusa i z kultu Świątyni Jerozolimskiej, potem kształtuje ją (w niezauważalnym dla człowieka procesie wzrostu) Kościół prowadzony przez Ducha Świętego.
Liturgia nie jest wymyślona, by tworzyć na Mszy odpowiadający nam nastrój. Nie jest też przez nas wybrana. Jest dana. Choć jej kształt – co lubi podkreślać Benedykt XVI – jest owocem nieustającego wzrostu, jest po prostu odziedziczonym darem, liturgią naszych przodków, której świadectwa odnajdujemy u Mickiewicza, Sienkiewicza, Reymonta.
W życiu religijnym osobiste świadectwo ma swoje znacznie, ale cokolwiek będę pisał dalej – chcę na początku uczynić to zastrzeżenie. Msza tradycyjna przynosi nam wiele wartości, o których wierni mogą i powinni mówić, ale jej wartość nieskończenie poza nie wszystkie wykracza.
*******
Należę do pokolenia, które blado pamięta zmianę liturgii. Gdy wprowadzano przejściowy, pierwszy Mszał Pawła VI, miałem pięć lat. W kościołach rozdawano wydane przez Pallotinum cienkie mszaliki, zawierające stałe części Mszy. Po latach z takiego zachowanego w domu mszalika po raz pierwszy czytałem teksty tradycyjnej Mszy. I tak ryt 1965 stał się dla mnie pomostem do – liturgii tradycyjnej.
Gdy rozmawiałem ze starszymi ludźmi, obojętnie, czy byli to intelektualiści czy ludzie prości, słyszałem parokrotnie: nie wszystko rozumieliśmy, ale wtedy można się było pomodlić. Czy można twierdzić, że te indywidualne modlitwy, towarzyszące modlitwom kapłana przy ołtarzu czy śpiewowi antyfon – nie były osobistym udziałem we Mszy? Kardynał Stickler powiedział, że dawały znacznie więcej pola dla aktywnego uczestnictwa niż wierni otrzymali potem.
To właśnie mnie uderzało, gdy pierwszy raz świadomie brałem udział we Mszy tradycyjnej, pod koniec lat 80-tych, w czasie stypendium we Francji. Coś, co znaliśmy jedynie z filmów o krajach… prawosławnych. Wierni żegnający się wspólnie na wspomnienie Trójcy Świętej w Gloria, na wyznanie nadziei w życie wieczne w Credo, na błogosławieństwo nadchodzącego Pana w Sanctus. Pochylający głowy na każde wspomnienie Imienia Pańskiego. Klękający, gdy w Credo wyznajemy wiarę we Wcielenie Chrystusa. Gesty spontaniczne, nie dyrygowane i nie wymuszane, ponawiane od wieków. Skromne i autentyczne. I cicha wspólna adoracja w czasie modlitw kanonu i Przeistoczenia.
W Mszy uroczystej uderzała mnie jej płynna, czy może płynąca – dynamika. Antyfony i hymny nie śpiewane wspólnie z księdzem, jako przerywnik liturgii, ale umożliwiające wiernym towarzyszenie modlitwom odprawiającego Mszę kapłana.
Nawet jeśli na początku język sakralny stanowił barierę (nie zawsze bowiem myśl nadąża za rzadko wypowiadanymi słowy) z czasem i to – przy stałym uczestnictwie –przestawało być jakimkolwiek problemem. Przecież język polski w liturgii też nie składa się ze słów używanych w życiu codziennym. A są dziedziny życia (szczególnie w sztuce), w których wręcz wolimy język oryginalny i łatwo go używamy. Komu przeszkadza włoski w znanych ariach operowych? Kogo razi (jako „coś „sztucznego”) „We are the champions” w czasie dekoracji zwycięzców po piłkarskich finałach?
Oczywiście, stawiać można pytanie o walor łaciny. Przecież nie jest to język Ostatniej Wieczerzy. Owszem, ale jest to język papieskiego Rzymu, w którym Piotr umieścił centrum Kościoła Powszechnego, łącząc duchowy uniwersalizm chrześcijaństwa z polityczną jednością pokoju rzymskiego. To wspólny język Ludu Bożego, skupionego wokół Następcy Piotra. Wspólny język rzeczywistego ludu złożonego z setek narodów, język, w którym lud ten wspólnie może się modlić1. Naprawdę wspólnie? Owszem, bo czy nie lepiej by było, gdyby Polacy i Niemcy na Opolszczyźnie, Polacy i Litwini na Wileńszczyźnie, Polacy i Czesi na Zaolziu – mogli wspólnie śpiewać Credo? Czy dziś, w dobie niezwykłej mobilności społecznej, ludzie pracujący za granicą nie czuliby się bardziej „u siebie”, również z innymi katolikami, gdyby modlili się razem, a (prawie) każdy – jak w domu? Iluż gorszących napięć i separacji można by w ten sposób uniknąć! Takie zresztą było wyraźnie sformułowane życzenie Soboru Watykańskiego II. A kazania (lub jego fragmentu) każdy przecież może słuchać w swoim języku.
Skoro mowa o wspólnocie, a to był przecież zasadniczy motyw wychowania religijnego mojego pokolenia, muszę wspomnieć o rodzinie. Na Mszę zawsze chodziliśmy razem, zawsze z dziećmi. Liturgia tradycyjna była wielkim skarbem w ich wychowaniu. Religijnym, ale i w wychowaniu w ogóle. Uczyła skupienia i spokoju, nie w tym bynajmniej sensie, żeby strofować dzieci, by były „cicho w kościele”. Dzieci w wielu miejscach „muszą być cicho”, w szkole, w tramwaju, w sklepie. Tu mówię o czymś innym: na Mszy, gdy ksiądz odmawia kanon – „słychać ciszę”. Dzieci ją słyszą i z czasem uświadamiają sobie, że można w niej przez pewien czas trwać, że nie trzeba ciągle czegoś robić. Dzieje się coś, na co warto patrzeć, również „oczyma duszy”.
„Instrumentem” uczestnictwa w tradycyjnej liturgii jest mszalik. Tak o nim opowiadał kardynał Ratzinger w „Soli ziemi”: „Rodzice już w drugiej klasie kupili mi missale. Było dla mnie ekscytującym przeżyciem, gdy wnikałem w tajemniczy świat łacińskiej liturgii i dowiadywałem się, jaki jest jej sens. Krok po kroku przechodziliśmy od dziecięcego missale do jego pełnej wersji – nazwałbym to podróżą odkrywców”.
Mszalika nie musimy (choć możemy) nosić zawsze i nie musimy go w czasie Mszy bez przerwy czytać. Jeśli na Mszy uroczystej śpiewamy Sanctus – nie możemy jednocześnie śledzić modlitw kanonu i nie powinno to generować niepotrzebnych skrupułów. W samej Mszy możemy raz dawać więcej miejsca kontemplacji – raz medytacji.
Używając mszalika stale, w kościele lub w domu, możemy się z nim bez pośpiechu zżyć. A ma mszalik ma jeszcze jedną wielką zaletę. Wprowadza nas w rok kościelny. Pomaga uważniej śledzić jego kolejne niedziele, zadomawiać się w liturgii – gdy zaczynamy kojarzyć czytania czy modlitwy szczególnie dla nas ważne duchowo. Oczywiście, to nic nadzwyczajnego, gdy chodzi o wielkie święta, ale można zrobić krok dalej – zrozumieć, że cały czas jest święty.
Wymienię tylko cztery czytania, na które zawsze czekam szczególnie. Nie dlatego, by były ważniejsze od innych, po prostu dla mnie są poruszające. W niedzielę sześćdziesiątnicy Apostoł Paweł wyznaje, że nie będzie się chlubił apostolskimi dokonaniami (por. 2 Kor 11,5), ale z dumą opowiada wszystkie poświęcenia, które zniósł dla Pana.
Dziesięć dni później wypada Popielec. Liturgia – słowami proroka Joela – pokazuje swój społeczny wymiar, pokutę każdego i całego ludu. „Na Syjonie dmijcie w róg, zarządźcie święty post, ogłoście uroczyste zgromadzenie. Zbierzcie lud, zwołajcie świętą społeczność, zgromadźcie starców, zbierzcie dzieci, i ssących piersi! Niech wyjdzie oblubieniec ze swojej komnaty a oblubienica ze swego pokoju! Między przedsionkiem a ołtarzem niechaj płaczą kapłani, słudzy Pańscy! Niech mówią: «Przepuść, Panie, ludowi Twojemu i nie daj dziedzictwa swego na pohańbienie, aby poganie nie zapanowali nad nami. Czemuż mówić mają między narodami: Gdzież jest ich Bóg?»” (Jl 2,15-17).
Pierwsza Niedziela Pasyjna, zaczynająca Okres Męki Pańskiej, przypomina, że osobista pokuta powinna już kierować się ku większej kontemplacji cierpiącego i osaczanego Pana. Zbliża się celebracja Jego Męki. Ewangelia tej niedzieli kończy się, gdy wrogowie Jezusa porwali „kamienie, aby je rzucić na Niego. Jezus jednak ukrył się i wyszedł ze świątyni” (J 8,59).
I wreszcie ostatnia niedziela roku kościelnego, ze wspaniałym opisem końca świata: „po ucisku owych dni słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku; gwiazdy zaczną padać z nieba i moce niebios zostaną wstrząśnięte. Wówczas ukaże się na niebie znak Syna Człowieczego, i wtedy będą narzekać wszystkie narody ziemi; i ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego na obłokach niebieskich z wielką mocą i chwałą. Pośle On swoich aniołów z trąbą o głosie potężnym, i zgromadzą Jego wybranych z czterech stron świata, od jednego krańca nieba aż do drugiego (…) kiedy ujrzycie to wszystko, wiedzcie, że blisko jest, we drzwiach” (Mt 24,29-33). To będą straszne dni i niech Bóg ma w opiece nas, jeśli będziemy to widzieć. Ale zło nie zwycięży świata! Do Boga należy ostatnie słowo.
Gdyby nie mszalik, zapewne trudniej byłoby zapamiętać wiele z tych czytań i ich miejsce w roku kościelnym. Ale mszalik naprawdę jest „instrumentem” aktywnego uczestnictwa.
Wspomniałem niedzielę sześćdziesiątnicy. Ta nazwa jest niezrozumiała nawet dla tych, którzy zaczynają chodzić na Mszę tradycyjną. Tymczasem Przedpoście (siedemnaście dni, począwszy od trzeciej niedzieli przed Popielcem), kiedy już kapłani wkładają fioletowe szaty i przestajemy śpiewać Gloria, to jeden ze skarbów tradycyjnego kalendarza. Czas „walki postu z karnawałem” jednym przypomina, że czas zabaw się kończy, dla innych jest chwilą, albo przynajmniej początkiem wchodzenia w post. Tak samo poprzedzający Przedpoście okres „po Trzech Królach” – przypominający szczególne akty publicznej działalności, w których Zbawiciel okazał swą moc. Wspominamy je zanim zaczniemy kontemplować Jego Mękę. A wiele tygodni potem – okres po Zesłaniu Ducha Świętego, skwarne lato Christianitatis, czas Kościoła walczącego na ziemi. Wszystkie te okresy przeplatane krótkimi okresami postu (kwartalnymi Suchymi Dniami), wzywającymi nas do skupienia, zanim dalej będziemy kontynuować rok kościelny.
Geniusz tego cyklu polega też na jego harmonijnym połączeniu z naturą. Gdy przychodzą listopadowe szarugi – Kościół kieruje nasze myśli ku śmierci. Gdy zaczyna się powoli zima – żyjemy w Adwencie nadzieją Bożego Narodzenia. Ono potem ogrzewa nasze serca przez kolejne zimowe tygodnie. A gdy lody powoli puszczają – nawet zmęczenie tym surowym czasem możemy Bogu ofiarować w Wielkim Poście. Jego kolejne niedziele prowadzą stopniowo do odrodzenia życia, które zbiega się z Pańskim Zmartwychwstaniem. A potem lato, czas odkupionej ludzkości. I znowu listopad…
Oczywiście, jak zauważa Benedykt XVI w „Duchu liturgii”, na południowej półkuli – w Australii czy w Argentynie – ludzie to przeżywają inaczej. Nigdy tam nie byłem, ale – jak zapewnia Papież – i oni potrafią odnaleźć w cyklu liturgicznym paralelizm do świata, w którym żyją, sposób przeżywania go z Bogiem i Jego Kościołem. Natura jest przecież tylko tłem.
Od wielkich uroczystości, które wszystkie znamy – liturgia prowadzi do „mniejszych” świąt, które też są cenne, a potem do wspomnień świętych. Jej adoracyjny, a nie tylko dydaktyczny charakter – prowadzi do odkrywania bogactwa historii Zbawienia i Kościoła, i tych, którzy ją tworzyli. Nawraca, czyli kieruje ku Panu, również przez Jego świętych. I uczy rozpoznawania w Piśmie Świętym zapowiedzi całej historii chrześcijaństwa. To jeszcze jedno znamię „wspólnotowości” tradycyjnej liturgii.
Liturgia uświęca czas, ale również przestrzeń. Teocentryczne ukierunkowanie liturgii sprawia, że gdy modlimy się – cały kościół ożywa. Obrazy i figury, malowidła i witraże rozświetla blask cudu dokonującego się na ołtarzu. Kościół nie jest już tylko miejscem zgromadzenia, jego wystrój przestaje „odwodzić uwagę” od słuchanego księdza – wszystko staje się ikoną Nieba, znakami nadprzyrodzonych spraw, w których uczestniczymy. Dzięki temu miejsce odprawiania Mszy przestaje być obojętne. Obecni tam – w swych relikwiach i wizerunkach – święci modlą się z nami. Stoimy wobec Wieczności, ku której zmierzamy.
*******
Dla wielu jej uczestników udział we Mszy tradycyjnej wiąże się z pewnym wysiłkiem, trzeba na nią dotrzeć, bo miejsc, gdzie jest odprawiana, jest mało, a pory nie zawsze są dogodne. Dla ludzi motywowanych miłością to bez znaczenia. Ale jeśli czasami widzimy w tym niedogodność – możemy znaleźć coś wspólnego z katolikami, którzy w czasach sowieckich prześladowań jeździli, bynajmniej nie własnymi samochodami, dziesiątki kilometrów, by być na Mszy. Analogia jest bardzo daleka, ale Msza nasze myśli kieruje jeszcze dalej. Przecież w kanonie modlimy się, by Bóg dał nam „jakąś cząstkę i wspólnotę” z męczennikami. Odrobina trudu to nasz wdowi grosz, owa „jakaś cząstka”.2
*******
Przez wiele lat prowadziłem działalność polityczną, kierując się zasadami dobra wspólnego, które pełne spełnienie znajduje w cywilizacji chrześcijańskiej. Liturgia powinna być szczytem i źródłem życia chrześcijańskiego, w tym sensie mogę powiedzieć, że dla mnie była zawsze źródłem ożywiającym moje zaangażowanie. O tym również powinienem wspomnieć.
Liturgia tradycyjna kształtuje i podtrzymuje ducha służby. Ten duch służby jest ściśle związany z transcendencją Boga, któremu służymy – bo Bóg jest źródłem i celem naszego życia, naszym Zbawicielem, który za nas umarł. Duch tradycyjnej liturgii najbardziej uderzający jest może już na samym początku Mszy świętej. Msza tradycyjna nie zaczyna się od pozdrowienia wiernych (nie ma struktury spotkania), ale od pokornej modlitwy u progu sanktuarium, u stopni ołtarza, i od przeproszenia Boga za nasze grzechy. W ciągu całej Mszy świętej ten duch służby widoczny jest w licznych gestach czci (jak pokłony) i miłości (jak pocałunki ołtarza). I oczywiście najbardziej w czasie modlitwy przeistoczenia, właściwej Ofiary. Kapłan pochyla się nad ołtarzem niczym męczennicy składający w ofierze własne życie – jak Jan Chrzciciel, Apostoł Paweł, Tomasz More.
Liturgia tradycyjna ma również charakter wspólnotowy, łącząc nas oczywiście z całym Kościołem cierpiącym w oczekiwaniu zbawienia i tryumfującym w Niebie, ale również z całym Kościołem walczącym na ziemi, więcej – z całą historią katolicyzmu we wszystkich jego pokoleniach. Ten wymiar wspólnotowy nie polega na aktualizacji zamkniętej wspólnoty przyjaciół, ale na udziale w akcie całego Kościoła, w poczuciu przynależności do Kościoła i udziału w całej jego wspólnocie, zawsze i wszędzie. Wyliczenie długiej „litanii” świętych w Kanonie (tak często nierozumiane i traktowane jako niepotrzebne przez nowoczesnych krytyków tradycyjnej liturgii) podkreśla to szczególnie wyraźnie. Tłumacząc ten moment liturgii, mój przyjaciel Paweł Milcarek powiedział kiedyś, że przecież gdy się spotykamy we wspólnocie, często wspominamy tych, którzy u początków ją kształtowali (i – dodam – nie robimy tu „cenzury ilościowej”).
W liturgii tradycyjnej jest również zawarta głęboka prawda o chrześcijańskiej egzystencji, której koniecznym wymiarem jest walka. Nie tylko walka polityczna, którą możemy podjąć albo nie, ale nieunikniona walka duchowa, której częścią są akty moralne, również te o najbardziej społecznym charakterze, a której refleksem bywa również walka polityczna. W czasie modlitw u stopni ołtarza wyznajemy Bogu nasze poczucie opuszczenia, gdy doświadczamy prześladowań. Gdy kapłan myje ręce przed złożeniem Ofiary, modlimy się z nim, żebyśmy nie ulegli konformizmowi wobec możnych tego świata, z ich obłudną filantropią.
Liturgia tradycyjna uświadamia nam nie tylko, że Bóg widzi nasze zmagania ze światem (bo przecież Bóg wszystko widzi), ale że mają one wagę w oczach Boga, że są ważne. Wyraża prawdę o nieuniknionym nonkonformizmie życia chrześcijańskiego, zgodnie z zapowiedzią Apostoła Narodów: „Wszystkich, którzy chcą pobożnie żyć w Chrystusie Jezusie, spotkają prześladowania” (2 Tm 3,12). Tym samym dysponuje nas do walki i tłumaczy sens poświęceń.
Polityka ze swej natury ma wymiar wspólnotowy, ale jednocześnie indywidualny, gdyż wiążący się z indywidualną odpowiedzialnością zarówno przywódcy, jak i każdego obywatela wykonującego na przykład władzę wyborczą. Dziś dodatkowo obrona cywilizacji chrześcijańskiej nawet w wymiarze wspólnotowym oznacza świadomą, nonkonformistyczną decyzję przeciwstawienia się większości, jej niechęci albo tylko obojętności. W tej walce liturgia tradycyjna daje nam to mocne poczucie, że w chaotycznym świecie mamy zawsze trzy punkty oparcia: naszego Pana, niezmienność prawdy, swoje sumienie.
*******
Na początku zaznaczyłem, że chodzi o rzeczywistość, która nieskończenie przekracza to, co z niej wynosimy. I do tego na koniec chcę wrócić.
Liturgia tradycyjna, w trudnych czasach, w których żyjemy, jest najpewniejszą drogą odnowy Kościoła. Oczywiście w logice Kościoła, nie w ziemskiej socjologii, w logice ziarna i zaczynu (por. Mt 13,31-33), w perspektywie powolnego wzrostu, który w czasie właściwym, a niespodziewanym, może, choć też nie musi, zamienić się w rozkwit. Ale tego ani przewidzieć, ani sztucznie przyspieszyć nie można.
Liturgia tradycyjna w centrum stawia Najświętszą Eucharystię, przechowuje wszystkie przekazane nam formy czci dla Eucharystii – i już w tym sensie wyraża centralny charakter wiary, nie jako „przekonań”, ale obiektywnej rzeczywistości, która w naszym życiu się odzwierciedla. Przede wszystkim jednak służyć może odnowie kapłaństwa – dzięki duchowi Ofiary, dzięki jej samoistnej wartości. Ale o tym najlepiej już mogą mówić sami kapłani.