Naturalnie kolejnym krokiem jest pytanie o to, jak taki system działał. Przykłady skrajnie wolnorynkowe dotyczą zwykle małych społeczności, gdzie brak danych statystycznych uniemożliwia często jakiekolwiek szersze wnioski o dobrobycie ludzi, którzy tam mieszkali. Z przykładów mniej skrajnych pozostaje zwykle dziewiętnastowieczne społeczeństwo Stanów Zjednoczonych. Choć daleko mu było do stanu anarchii, to dla współczesnego Europejczyka ówczesny system może wydawać się radykalnie wolnościowy — wydatki publiczne oscylowały wokół 10% PKB i generalnie nie stosowano aktywnej polityki fiskalnej do zwalczania kryzysów, nie było podatku dochodowego, banku centralnego, rozległych programów państwowej służby zdrowia czy szerokich programów opieki społecznej, rynek pracy w dużej mierze opierał się na dowolnie kształtowanych dobrowolnych umowach kapitalisty i pracownika, ograniczenia dla przyjazdu imigrantów były nieporównywalnie mniejsze niż obecnie[1].
W tym artykule postaram się scharakteryzować krótko, jak działał ówczesny system gospodarczy — jak skrajnie wolnorynkowe rozwiązania przekładały się na dobrobyt mieszkańców USA. Od razu trzeba zaznaczyć, że zakres danych, którymi dysponujemy, często nie pozwala odpowiedzieć na wszystkie pytania. Brak podatku dochodowego uniemożliwia zbadanie dokładnego przekroju dochodów społeczeństwa, brak ankiet zbieranych na potrzeby rachunków dochodu narodowego uniemożliwia precyzyjne określenie zmian PKB[2]. Niemniej jednak, choćby na podstawie zbieranych co 10 lat danych spisu powszechnego, można sporo powiedzieć o rozwoju gospodarczym, warunkach życia czy mobilności gospodarczej ówczesnego społeczeństwa amerykańskiego. Ze względu na dostępność danych i zniesienie niewolnictwa po wojnie secesyjnej najlepszym okresem do tego typu badania wydają się lata 1865-1914.
Zmiany demograficzne i długość życia
Zanim przejdziemy do danych o gospodarce, warto zarysować demograficzne trendy w Stanach Zjednoczonych w tym samym okresie. Między 1865 a 1915 rokiem liczba ludności w USA rosła średnio o ponad 2% rocznie — przez co populacja zwiększyła się z 35 milionów w 1865 r. do 101 milionów w 1915 r.[3] Jednocześnie jeszcze szybciej rosła siła robocza — z 12 do 40 milionów. Źródeł tego wzrostu było kilka. Wymienić tu należy przede wszystkim bardzo wysoką dzietność (szacuje się, że wskaźnik urodzeń przekraczał 40 na 1000 osób w latach 70. XIX w.; później spadał, lecz ciągle przed I wojną światową wynosił około 30 na 1000 osób — w Polsce jest obecnie około 10 urodzeń na 1000 osób), spadającą śmiertelność i napływ imigrantów (napływ netto imigrantów ocenia się w tym czasie na około 20 mln osób). Ludzie żyli także coraz dłużej. Według danych dla Massachusetts (gdzie istnieją wiarygodne szacunki) w 1855 r. oczekiwana długość życia przy urodzeniu wynosiła 40 lat. U progu I wojny światowej było tu już więcej niż 50 lat.
Już sam fakt, że system gospodarczy jest w stanie wyżywić szybko rosnącą populację i że ludzie żyją coraz dłużej, sugeruje, iż ten system radzi sobie dobrze. Pamiętajmy przy dalszych rozważaniach o wzroście PKB czy poziomie płac, że mamy tu do czynienia ze społeczeństwem, które przeżywa eksplozję demograficzną, zalewanym jednocześnie przez imigrantów.
Rozwój gospodarczy i ceny
Lata 1865-1914 były dla amerykańskiej gospodarki bardzo pomyślne. Wedle szacunkowych danych Produkt Narodowy Brutto rósł w tych latach średnio o ponad 4%, przez co w interesującym nas okresie wzrósł mniej więcej ośmiokrotnie. Jeśli ten wynik skorygujemy o wzrost ludności, to okaże się, że PNB per capita rósł średnio o około 2% rocznie, dzięki czemu przed wybuchem I wojny światowej odczyt tego wskaźnika był mniej więcej 3 razy wyższy niż po wojnie secesyjnej. Żebyśmy mogli lepiej ocenić skalę tego wzrostu, warto być może odwołać się do bardziej współczesnych danych. Wciągu ostatnich pięćdziesięciu lat — 1965-2014 — wzrost PKB per capita[4] wyniósł średnio także około 2% rocznie. Jednak na przełomie XX i XXI wieku ten wzrost wyraźnie osłabł i np. w ostatnich 15 latach wyniósł jedynie średnio 1% rocznie[5]. Biorąc pod uwagę znaczne przyspieszenie rozwoju technologicznego, moglibyśmy się spodziewać, że współczesne gospodarki będą rosnąć szybciej. Tak się jednak nie dzieje i cały czas przełom XIX i XX wieku pozostaje jednym z najbardziej pomyślnych okresów dla amerykańskiej gospodarki[6].
Wzrost gospodarczy szedł przez długi czas w parze ze spadającymi cenami. Ta deflacja przybierała w niektórych dekadach dość wysokie wartości. Na przykład w latach 70. XIX w. indeks cen konsumpcyjnych spadł o prawie 30%. Nie przeszkodziło to jednak w żaden sposób w rozwoju gospodarki — ta dekada odznaczała się wyjątkowo wysokim wzrostem realnego PNB per capita — średnio prawie 3% rocznie. Kolejne dekady przyniosły już mniejsze spadki cen, a od późnych lat 90. XIX w. mieliśmy do czynienia z nietypowym jak na standard złota zjawiskiem — systematycznym wzrostem cen. Było to spowodowane odkryciem znacznych złóż złota w Kanadzie i w Republice Południowej Afryki. Napływ złota w połączeniu z rozwojem systemu bankowego opartego na rezerwie cząstkowej doprowadził do takiego wzrostu ilości pieniądza w obiegu, że rosnąca produktywność przestała odzwierciedlać się w stałym spadku cen.
Płace i czas pracy
Choć statystyki PNB wskazują na systematyczny rozwój amerykańskiej gospodarki, to wiele osób może się zastanawiać nad tym, jak ten rozwój przełożył się na życie mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Podawanie tutaj przykładów gigantycznych fortun Rockefellera czy Carnegiego zapewne przeciętnego czytelnika nie przekona. Spójrzmy więc na statystyki dotyczące płac i długości czasu pracy robotników — czyli osób, które bywają często przedstawiane jako ofiary kapitalistycznego wyzysku.
Jak widzimy na wykresie 2., płace po silnym spadku w czasie wojny secesyjnej dość regularnie rosły do końca XIX w., choć zdarzały się oczywiście okresy ich stagnacji bądź spadku. Przekładając liczby z wykresu na bliższe nam wartości możemy zauważyć, że:
Średnie roczne zarobki osób pracujących poza rolnictwem (w dolarach z 2008 r.) wynosiły około 7 000 USD w 1865 r. i wzrosły do mniej więcej 14 600 USD do 1914 r. Dzisiaj [książka została wydana w 2013 r.] ten wskaźnik wynosi około 32 000 USD.[8]
W przeciągu 50 lat, które są obiektem naszego zainteresowania realne płace wzrosły ponad dwukrotnie, co oznacza, że średnio rocznie zwiększały się o prawie 1,5%. Choć taka wartość może wydawać się niezbyt imponująca, to warto zauważyć, że przez kolejne 100 lat realne płace rosły znacznie wolniej, tj. średnio ok. 0,8% rocznie[9]. Widzimy zatem, że okres dzikiego kapitalizmu w USA z tego punktu widzenia wydaje się wyjątkowo korzystny dla robotników. Jeśli przyjrzymy się tej sprawie bliżej, to osiągnięcia tej ery będą jeszcze bardziej imponowały. Pamiętajmy bowiem o wspomnianym wcześniej kontekście demograficznym. Stany Zjednoczone były krajem, gdzie gwałtownie rosła liczba ludzi chętnych do pracy, tak Amerykanów, jak i imigrantów. Dodatkowo wraz z abolicją niewolnictwa około 4 milionów ludzi zyskało szansę na wejście na normalny rynek pracy. Pomimo takiego nacisku ze strony podaży pracowników ceny pracy systematycznie rosły.
To nie wszystko — nie dość, że płace były coraz wyższe, to pensje otrzymywano za coraz mniej godzin pracy. Nie dysponujemy jedną ciągłą serią danych na ten temat dla całego okresu, który nas interesuje, ale różne szacunki, przedstawione w tabeli 1., wskazują, że o ile w latach 1860-1870 tydzień pracy mógł wynosić od 61 do 66 godzin pracy, to w 1914 r. było to od 50 do 55 godzin. Możemy więc powiedzieć, że pomiędzy wojną secesyjną a I wojną światową płace wzrosły dwukrotnie, podczas gdy czas pracy skrócił się o jedną szóstą. Co znamienne, redukcja czasu pracy była wynikiem konkurencji o pracowników, a nie legislacji. Pierwsze w pełni obowiązujące restrykcje dotyczące czasu pracy pojawiły się w Massachusetts w latach 70. XIX w.[10] Dotyczyły one jednak jedynie kobiet i ustalały maksymalny dzienny czas ich pracy na 10 godzin (przy sześciodniowym tygodniu pracy oznaczało to 60 godzin tygodniowo). W następnych latach kolejne stany wprowadzały podobne regulacje dotyczące głównie kobiet i dzieci, jednak w 1910 roku te restrykcje obejmowały ciągle jedynie 7% siły roboczej — nie można więc wyjaśnić tak znacznego skrócenia tygodnia pracy działaniami polityków.
Żeby zrozumieć w pełni, z jak fenomenalnym podniesieniem poziomu życia zetknęli się wówczas Amerykanie, można wskazać na kontrast pomiędzy osiągnięciami ówczesnego systemu a wynikami współczesnych gospodarek. W Stanach Zjednoczonych, gdy prawie nie istniało prawo pracy, a zarobki i warunki zatrudnienia zależały od dobrowolnych umów przedsiębiorcy i pracownika, płace systematycznie rosły, a warunki pracy poprawiały się. We współczesnych, rozwiniętych gospodarkach Europy mamy cały szereg regulacji i polityk, które próbują kształtować warunki zatrudnienia, wysokość płac, czy dopuszczalne kwoty imigrantów z państw biedniejszych. W Unii Europejskiej działa Europejski Fundusz Społeczny, poszczególne państwa i samorządy dużo inwestują w rozwój kapitału ludzkiego, szkolenia czy powszechną edukację na wszystkich poziomach. Jaki jest tego efekt? Płace realne nie rosną.
Na wykresie 3. widzimy, że w ciągu ostatnich 15 lat płace realne w strefie euro pozostały mniej więcej niezmienione. W ciągu 15 lat dzikiego kapitalizmu w USA płace rosły średnio o jakieś 25%. Choć można oczywiście uznać, że te 15 lat, to wyjątkowo kiepski okres dla gospodarek strefy euro, to różnice tego rzędu trudno uznać za przypadkowe. Jest to raczej świetna ilustracja tego, co od lat powtarzają ekonomiści szkoły austriackiej — że najlepszym sposobem na podniesienie płac robotników jest umożliwienie akumulacji kapitału i zapewnienie swobody działania przedsiębiorców. W Stanach Zjednoczonych na przełomie XIX i XX w. te warunki były w znacznej mierze spełnione. Dziś tak niestety nie jest, co objawia się m.in. w stagnacji płac realnych.
Nierówności i mobilność
Wiemy już, że radykalnie wolnorynkowy system przyniósł Stanom Zjednoczonym szybki wzrost gospodarczy. Wiemy także, że był to wzrost „dobrej jakości”, bo prowadził do wzbogacenia się szerokich warstw ludności. Jeśli pomyślimy, jakie zarzuty mogliby wymyślić przeciwnicy gospodarki rynkowej skonfrontowani z takim przykładem, to, idąc za popularnością Thomasa Piketty’ego, zapewne wspomnieliby coś o nierównościach dochodu i majątku. I rzeczywiście — w historiografii dotyczącej problemu nierówności można spotkać się z tezą, że początkowe stadia industrializacji wiążą się ze wzrostem nierówności, który dopiero później wyhamowuje i w rozwiniętych już gospodarkach przechodzi w proces wyrównywania dochodów. Według Simona Kuznetsa apogeum nierówności w Stanach Zjednoczonych miało przypaść na okres pomiędzy rokiem 1870 a 1914[11]. Do dzisiejszego dnia ta hipoteza jest niepotwierdzona i nie powinniśmy mieć zbyt wielkich nadziei na to, że ta sytuacja się zmieni. Podstawowym problemem pozostaje bowiem brak systematycznych danych o dochodach. Dopóki nie wprowadzono podatku dochodowego, nie było potrzeby regularnego pomiaru dochodów ludności. Nie mamy też długich serii danych dotyczących nierówności majątkowych, a te dane, które posiadamy, nie pozwalają na jednoznaczne wnioski[12].
Nawet jeśli przyjmiemy, wbrew rozsądnym argumentom, że nierówności stanowią jakiś zasadniczy problem, to ciągle przy ocenie jakiegoś systemu gospodarczego pozostaje inne ważne pytanie: czy te nierówności dawało się pokonać? Czy ludzie urodzeni w biedzie mieli szanse stać się bogaczami? Jeśli chodzi o Stany Zjednoczone przełomu XIX i XX wieku, to badania dotyczące mobilności zawodowej, wpływu długości życia na stan majątku, czy pozycji gospodarstw domowych w dystrybucji majątku w kolejnych dekadach, wskazują, że społeczeństwo amerykański cechowała duża mobilność dochodów i szansa na wzbogacenie się nie była li tylko elementem amerykańskiej mitologii, co raczej twardą rzeczywistością. Zacytujmy dłuższy fragment artykułu, który podsumowuje te badania:
Chociaż dziewiętnasty wiek mógł być okresem nierówności lub wręcz rosnących nierówności, to był także czasem ogromnych szans. Pracownicy fizyczni [w oryginale blue-collar worker] i rolni nie byli skazani na swoje zawody przez całe życie. Wielu udało się przejść na pozycje wymagające większych kwalifikacji lub stało się właścicielami gospodarstw rolnych. Niektórzy stali się nawet pracownikami umysłowymi [w oryginale white-collar worker], kupcami lub przedsiębiorcami.
Granica[13] była źródłem szans i równości. Równość była jednak krótkotrwała. W miarę postępu procesu zasiedlania, nierówności wzrastały, jako że przyjeżdżający najwcześniej akumulowali bogactwo i przejmowali zyski z wczesnego przybycia. Wydaje się, że Turner ma w połowie rację, opisując gospodarcze przewagi granicy. Granica nie była miejscem „gospodarczej równości”, ale dawała „wolność do awansu” lub „szansę do wykorzystania”.
Chociaż rodzinne pochodzenie było ważną determinantą gospodarczego sukcesu, to dzieci biedniejszych rodziców nie były skazane na biedę. Istniały silne międzypokoleniowe ruchy w górę i w dół w stronę średniej w rozkładzie dochodów i bogactwa.
Zmienność w rozkładzie bogactwa także była znaczna. Gospodarstwa domowe z niewielkim majątkiem dość często poprawiały swoją gospodarczą pozycję. Bogaci nie mieli gwarancji, że pozostaną wśród najbogatszych.
Te ostatnie cztery wnioski — znaczna mobilność zawodowa w górę, zmienność bogactwa w czasie, dobroczynne efekty granicy na istnienie szansy poprawy losu, znaczna mobilność międzypokoleniowa — sugerują, że obserwacja Tocqueville’a o „płynności” amerykańskiego rozkładu majątku była dość trafna.[14]
Podsumowanie
Stany Zjednoczone pomiędzy wojną secesyjną a I wojną światową są jednym z przykładów na to, że radykalne wolnorynkowe rozwiązania zdają egzamin — prowadzą do powszechnego wzrostu dobrobytu. Wolny rynek nie jest wcale systemem tylko dla bogatych kapitalistów-monopolistów, którzy wyzyskują swoich robotników. Wręcz przeciwnie — omawiany amerykański epizod wskazuje, że swoboda gospodarcza daje wyniki w postaci wydłużenia życia i podniesienia jego standardu dla wszystkich.
Źródło ilustracji: Public Domain, Nowy Jork, Lower East Side, ok. 1900