Mijający tydzień obfitował w tyle kretynizmów, że nie wiem doprawdy, który uczynić dziś przedmiotem komentarza. Ryszard Kalisz, kandydat na nową twarz polskiej lewicy, ogłosił zręby swego programu ekonomicznego − każdemu się należy tysiąc złotych, za sam fakt istnienia. Ja bym to nazwał zasiłkiem egzystencjalnym. Czy dzięki projektowi zasiłku egzystencjalnego Kalisz wyprzedzi innego kandydata na nową twarz polskiej lewicy, Janusza Palikota? Nie wiadomo, ten drugi bowiem zatrudnił profesjonalną firmę reklamową, żeby mu wymyśliła nową nazwę partii, jej symbole, barwy, program, a bodaj także przeprowadziła casting na nowego lidera. Czemu nie, taki casting odbywa się już przecież (względnie odbył się) w partii demokraci.pl, resztówce po Unii Wolności.
Zastanawiam się tylko, na jakie rozliczenie z Palikotem zgodziła się wspomniana firma. Jeśli nie zażądała gotóweczki do ręki, to może mieć potem kłopoty ze ściągnięciem należności. Podobnie, jak ma je osławiony specjalista od wizerunku Piotr Tymochowicz, który wytoczył Człowiekowi Z Gumowym Sobowtórem proces o 2,5 miliona złotych, które ten mu ponoć obiecał za zwycięską kampanię wyborczą do Sejmu. Palikot na to, że Tymochowicza chyba pogięło, bo to w ogóle cienias, któremu nikt rozsądny nie obiecywałby za jego bezwartościowe usługi ani ułamka takiej kwoty, Tymochowicz na to, że z kolei na takie zero jak Palikot pies z kulawą nogą by nie zagłosował, gdyby go nie wylansował fachowiec… Fajna wymiana ciosów, zwłaszcza w kontekście peanów, jakie obaj panowie głosili nawzajem na swoją część jeszcze względnie niedawno.
Polscy rekonstruktorzy chcieli jechać do Wiednia, aby w rocznicę sławnej bitwy przejechać ulicami miasta w zbrojach husarskich. Odmówiono im pod pretekstem, że konie mogłyby napaskudzić na wiedeńskie nawierzchnie. Gdy zapewnili, że załatwią sprzątanie po koniach, wyjaśniono, że miasto obawia się protestów organizacji ekologicznych, które mogą uznać fakt dosiadania koni przez jeźdźców za maltretowanie zwierząt względnie ich upokarzanie. Gdy Polacy zaczęli dowodzić, że to nonsens, usłyszeli wreszcie o co chodziło od samego początku − że, generalnie, Wiedeń nie chce urządzać żadnych widowiskowych obchodów sławnej bitwy, aby „nie sprawiać przykrości” licznym w tym mieście wyznawcom Allaha.
Możemy więc dopisać Wiedeń do katalogu polskich zwycięstw, które poszły na marne. Co prawda, dopiero po trzystu latach, a to już coś.
Centralny nadzorca od transportu drogowego, pan Połeć − nie wiem dlaczego zwany doktorem generałem − znalazł w budżecie instytucji, którą kieruje, 4 miliony złotych na kampanię reklamującą fotoradary. Nie, nie chodzi o to, żebyśmy je kupowali (też tak w pierwszej chwili myślałem: leżysz brzuchem do góry, a twój fotoradar cyka i kasuje frajerów; ale na razie ten sposób zarobkowania przysługuje tylko władzy) tylko żebyśmy je polubili. Idea kampanii przebija geniusza, który ukręcił z budżetu kasę na „za słonej zupie”. Ciekaw jestem, czy doktor generał rozpisał już, ile z tej kasy dostanie konkretnie które medium? Będę strzelał: reklamy fotoradarów ukażą się głównie w gazecie, w której reklamowały się już i reklamują na bieżąco wszystkie możliwe ministerstwa, urzędy centralne i lokalne, agencje państwowe i takież przedsiębiorstwa, a mimo to potężna niegdyś spółka wciąż ledwie wiąże ona koniec z końcem.
Na różne rzeczy może władza nie mieć pieniędzy, ale znalazła je nie tylko na koncert „Madonny” Ciccone czy reklamę fotoradarów. Także na zamówienie opery o Krzysztofie Bęgowskim vel Annie Grodzkiej, propagującej transseksualizm i operacje amputacyjno-rekonstrukcyjne. Libretto pisze znany obrońca kobiet płci obojga i wicemichnik, Piotr Pacewicz. Pieniądze na to wybitne dzieło, być może największe przedsięwzięcie kultury pozanarodowej od czasu „Pokłosia” i „Wałęsy”, znalazły się w budżecie Warszawskiej Opery Kameralnej, której tragiczna sytuacja finansowa była w ubiegłym roku wielu komentarzy i bezsilnych, bezskutecznych protestów. Na Festiwal Mozartowski kasy nie ma, na Pacewicza i Grodzką jest, „i to jest baadzo pieknaa”, jak mówił były poseł PO, bo Mozart ma swój Wiedeń, nawet jeśli ostatnio cokolwiek zamuzułmaniony (autorowi „Uprowadzenia z Seraju” powinno się to nawet podobać), i Salzburg, i Mozart-kugle w każdym sklepie z łakociami, a Pacewicz i Grodzka niczego poza znajomymi u władzy, więc musi być jakaś sprawiedliwość.
W tym kontekście trudno się nie zgodzić z odpowiedzialnym za finanse Warszawskiej Opery Kameralnej i całego Mazowsza marszałkiem Struzikiem, który odmówił dalszego płacenia „janosikowego”. Dlaczego mamy, u licha, pozwalać na to, by nasze pieniądze były marnowane w innych regionach Polski, skoro umiemy i możemy je zmarnować sami?
Pewien student lubelskiej Politechniki pożalił się na stronach „Wyborczej”, że podczas egzaminu dyplomowego zadawano mu nieuzgodnione wcześniej pytania (trzy!), co więcej, jedna z egzaminatorek zachowywała się „uniośle”, że to go wszystko strasznie zestresowało i nie powinno tak być, żeby studenta stresować w tak ważnym dla niego dniu jakim jest obrona dyplomu. Na razie facet został zgodnie od prawa do lewa uznany za mocnego kandydata do tytułu Idioty Roku, ale ja mu wróżę, że daleko zajdzie.
Tu oczywiście nie sposób nie wspomnieć o głównym − poza nikczemnością związkowców, paraliżujących Warszawę − temacie tygodnia, czyli pijackich dysputach polityków PiS pod okiem śledzących ich z krzaków paparazzich. Właściciwe to sam nie wiem, co tu jest większą żenuą. Lepienie z gumna „niusa” o podsłuchaniu niespecjalnie interesujących rozmów po kielichu, zatrudnienie „ekspertek” od molestowania seksualnego, czy zachowanie posła Hoffmana, który zamiast otwarcie powiedzieć „no sorry, wygłupiłem się po pijaku, komu się to nigdy nie zdarzyło, niech rzuci pierwszy kamień” i liczyć na tradycyjną polską wyrozumiałość w tej sprawie, nadyma się pozwami sądowymi. Czy załamywać ręce nad upadkiem polityki, sprowadzonej do tego, że jedni drugim majstrują fałszywkę o członkostwie w PZPR, a drudzy jednym nagranie „piją za nasze”, po czym jedni i drudzy lecą z tym do mediów? Czy może nad samymi mediami, które stają się pasem transmisyjnych dla takich przynoszonych do nich durnot i bzdyczą się na moralne wyrocznie, jakby we wszystkich redakcjach, z „Wprost” na czele, pracowali sami abstynenci?
Załamię je − swoje ręce, znaczy − nad skutkiem całej „afery”, jaką jest specjalna ustawa władz PiS zakazująca członkom tej partii pijackich (i jak się należy domyślać, także erotyczno-gawędziarskich) ekscesów pod grozą utraty miejsca na liście wyborczej.
I to jest przerażające. Bo znając panującą w tej partii dyscyplinę należy się spodziewać, że kadry PiS naprawdę wezmą na wstrzymanie. A PiS nieuchronnie idzie do władzy. Mieć zaś u władzy hordę facetów chronicznie niedopitych i… jakby to, nieocenionych należycie przez płeć przeciwną, to coś, co, Boże uchowaj, musi się źle skończyć.