Wzruszył mnie Władysław Frasyniuk okolicznościowym wywiadem (mamy nieokrągłą rocznicę Sierpnia’80, jednego z dwóch największych wydarzeń naszej nowożytnej historii – ktoś zauważył?) dla „Polski The Times”. Zwłaszcza ubolewanie Frasyniuka, że dotąd w Polsce nie nakręcono filmu o sierpniowym strajku, choć przecież wydarzenie jest tego godne, a dramaturgię miało taką, że aż się prosi o jakiegoś Tarantino.
Doznałem uczuć podobnych, jak kiedy swego czasu pani Jolanta Kwaśniewska, w początkach pierwszej kadencji męża, poskarżyła się w rozmowie z telewizją śniadaniową, że wszyscy interesują się rodziną premiera Buzka i jego żony, mówi się o ich rodzinnych tradycjach i korzeniach, a na przykład o rodzinę jej męża nikt nie pyta.
Do dziś nie zapomnę min prezenterów, którzy ten wywiad przeprowadzali. I którzy, mimo tak daleko idącej zachęty, mimo wszystko nie odważyli się zapytać, kim właściwie był i co robił ojciec pana Kwaśniewskiego przed 1956 rokiem, nie wspominając już o zawiłości jego „znikniętej” teczki personalnej.
No bo co, mam wierzyć, że Frasyniuk jest tak głupi, iż naprawdę nie wie, dlaczego nie powstał o strajku w stoczni nie tylko film, ale nawet bodaj jedno opracowanie historyczne? Że, ba, żaden wydawca nie pokusił się nawet o zebranie w jednym tomie rozproszonych relacji żyjących do dziś, choć rozrzuconych po różnych krajach, świadków wydarzeń?
Czy zgodnie z zasadą, że „mądrej głowie dość dwie słowie” wystarczy tylko powiedzieć, na przykład – „mur” i „motorówka”? Można oczywiście długo gadać, o tym, jaka naprawdę była dynamika strajku, kto naprawdę parł do zwycięstwa, a kto się go starał ze wszystkich sił zgasić, kto naprawdę zatrzymał tramwaje, a kto wyjechał z zajezdni wbrew strajkującym a dołączył do nich chcąc nie chcąc dopiero, gdy wyłączyli podstację trakcji elektrycznej? No i w ogóle, mówić językiem stoczniowym – kto wodował, a kto się załapał.
Tak, wszystko to naprawdę zasługiwałoby na jakiegoś Mailera i Tarantino. No, ale niestety, dopóki jest jak jest możemy liczyć tylko na Głowackiego i Wajdę.
Ciekawa jest też deklaracja Frasyniuka, że dla domniemanego Tarantino gotów by w filmie o „Solidarności” zagrać samego siebie. Pomyślałem – to jest wyzwanie! Może w filmie, pod okiem dobrego reżysera, poszło by lepiej, bo w realnym życiu, co tu gadać, były przewodniczący Partii Demokratycznej poradził sobie z byciem Frasyniukiem tak średnio raczej.
Nie żeby był wyjątkiem, niektórym poszło jeszcze gorzej. Wałęsa swoją rolę chłopskiego króla położył kompletnie, zamiast nowego „piasta” wyszedł mu drobny cwaniaczek i – pozwolę sobie powtórzyć – chyba pierwsza w dziejach fabuła „od zera do bohatera i z powrotem”. A co powiedzieć o Michniku, który grał rolę intelektualisty, „mózgowca”, wspierającego „Solidarność” wiedzą i pogłębioną refleksją?
Oto dziś redaktor Michnik ostawia duszoszczypatielny spektakl „precz z tyranem”, który „przyszedł podpalić dom naszego sąsiada”. Krzyczy, że Putin to Hitler, że Ukraina walczy z nim o wolność całej Europy, że trzeba go zatrzymać – a już najgłośniej krzyczy, że w najmniejszym stopniu nie wolno mu ufać. A przecież przez ostatnie lata uporczywie kazał nam właśnie Putinowi ufać, gdy ten w najoczywistszy sposób bezczelnie kłamał o Smoleńsku, demonstracyjnie pokazując polaczyszkom, że żadnego śledztwa nigdy w tej sprawie nie będzie i możemy go pocałować w de. Wtedy Michnik równie gorąco krzyczał, że kto Putinowi nie wierzy, jest „człowiekiem z zoo z antyrosyjskim kompleksem”, a wręcz nawet „swołoczą”! Bo do czasu Ukrainy silniejsza od moralnego odruchu potępienia dla dyktatury była w Michniku nienawiść do Kaczyńskiego. Więc krzyczał, że to Kaczyński to Hitler, że jego trzeba zatrzymać i nie wolno wierzyć.
Nieżyjąca już pani Torańska żaliła się wtedy, że „Gazeta Wyborcza” zdjęła jej rozmowę z jedną ze smoleńskich wdów, choć nic tam nie było o polityce, o śledztwie ani przyczynach tragedii, tylko wyłącznie o bólu, żałobie, śmierci i samotności ludzkiej. Ale, jak żaliła się dziennikarka, przecież do szpiku kości salonowi oddana, naczelny gazety miał orzec, że nie należy reklamować ofiar smoleńska, bo to służy powrotowi do władzy PiS. No, czyż przy takiej jeździe na PiS podejrzewany przez pisowców Putin mógł nie stać się dla Michnika czcigodnym demokratą, reformatorem, i wzorcem wiarygodności?
Trudno o lepszy przykład, iż rzekomy intelektualista też już dawno wyszedł ze swej roli, że nie kieruje się on żadnym myśleniem, ale egzaltacją; miotają nim po prostu nasilone do granic histerii emocje, niekiedy niskie i podłe, niekiedy szlachetne, w sumie zależy to tylko od przypadku.
Zresztą antyputinowskie uniesienie Michnika to i tak nic wobec tego, co wygaduje wspomniany już Wałęsa. Michnik tylko nagle ujrzał w Putinie moralną ohydę, Wałęsa już się bierze go poskramiać: „Powinniśmy powiedzieć: Putin! Ani kroku dalej, bo będziemy walczyć o każdy guzik! Żarty się skończyły!” – zagrzmiał były prezydent, a ja, jak już podniosłem się z podłogi, dotąd nie mogę dociec, czy się tak dokształcił, czy przypadkiem mu wyszło – myślę o tym guziku. Bo przecież już mieliśmy takich, co dokładnie w ten sposób porządzili: Hitlerze! Żarty się skończyły! Dość twoich bezkrwawych podbojów, masz się natychmiast uspokoić i ani się waż na dalsze, antybrytyjskie i antyfrancuskie rewizje traktatu! I tamci też straszyli, że nie oddadzą ani guzika. Póki oczywiście nie pogubili całych gaci, spierniczając na Zaleszczyki.
Powinniśmy Putinowi powiedzieć do słuchu, a jakże – my właśnie. Bo któż, jeśli nie my? Europa myśli tylko o kasie, a Ameryka też zapowiedziała, że bić się z Ruskimi o Ukrainę nie będzie. Ameryka bardzo chętnie zaprowadza na świecie moralny ład i dobro, bardzo chętnie jako światowy żandarm przywołuje do porządku nikczemnych dyktatorów i satrapów, ale niestety tylko wtedy, gdy to dogadza jej interesom. A ratowanie ukraińskiej niezawisłości widać czegoś nie dogadza. My to co innego, nam niskie, polityczne czy kupieckie kalkulacje są obce, nie przypadkiem swe mądrości były prezydent wygłasza w przeddzień wiekopomnej 75. rocznicy. Panie Bolesławie, rozumiem, że dopilnuje pan osobiście, by pańska liczna progenitura znalazła się na pierwszą linię frontu, a nie dekowała gdzieś w intendenturze?
PS. A tak zupełnie nie à propos, nigdy dotąd nie wyobrażałem sobie, żeby wielkomiejski, gimbazowy Korwin mógł coś ugrać na wsi. Po ostatnim tam pobycie i posłuchaniu, co tzw. prości Polacy – zwłaszcza ci, których to realnie, finansowo dotknęło, ale wcale nie tylko oni - sądzą o proukraińskim wzmożeniu, zgodnie łączącym polityków PO i PiS, już mi się to takie nieprawdopodobne nie wydaje.