„Mając takich przyjaciół, nie potrzebujesz już wrogów” – przypomniały mi się słowa przypisywane Churchillowi, kiedy zobaczyłem, w jaki sposób tygodnik „W Sieci” broni profesora Witolda Kieżuna przed jego przeszłością. Bez wgłębiania się w obszerny tekst, na który odpowiadali lepiej ode mnie do tego przygotowani: graficznie głównym elementem tej obrony było faksymile listu Witolda Kieżuna do Czesława Kiszczaka, napisanego w latach osiemdziesiątych.
Redakcji szło o to, że odręczna adnotacja na liście nie wyszła spod ręki samego Kiszczaka, tylko jakiegoś jego praporszczyka, co miało obalać wiarygodność archiwalnej kwerendy dokonanej przez Cenckiewicza i Woyciechowskiego. Ale ten szczegół wydał mi się mało istotny wobec treści samego listu. Listu, w którym były powstaniec, łagiernik i więzień, upatrzony teraz przez „luksemburską” frakcje PiS i jej tubę medialną na anty-Bartoszewskiego i odpowiednio do tego lansowany, by umotywować zanoszoną do szefa peerelowskiej bezpieki i milicji prośbę o jakieś tam fawory, sam z siebie wylicza rozliczne przysługi jakie oddał władzy ludowej w ogóle, a kierowanemu przez generała Kiszczaka resortowi w szczególności.
Kurde! – nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwie mnie fanem Adama Michnika, ale, pomyślałem sobie, w konkurencji, kto jakie listy pisał w tym czasie do Kiszczaka, jednak zdecydowanie wybieram dzisiejszego redaktora naczelnego „Wyborczej”.
Przy czym – zaznaczam – ten list, choć go wcześniej nie znałem, nic w moim osobistym stosunku do pana profesora nie zmienił. Zawsze uważałem, że jest on wybitnym ekonomistą i jednym z najprzenikliwszych krytyków niedomagań III RP; jego książkę „Patologie transformacji” polecałem wielokrotnie i polecam nadal, powinien ją znać każdy. Z drugiej strony – nigdy nie byłem tak naiwny, by sądzić, że w latach osiemdziesiątych mógł ktoś otrzymać tak tłustą synekurę, jak „dewizowy” wyjazd w roli przy eksperta ONZ tylko z powodu swych najwyższych nawet kwalifikacji. To nie ONZ sobie przecież tych ekspertów wybierał, tylko delegowały ich rządy poszczególnych państw członkowskich, a w PRL różnica pomiędzy oficjalnym a faktycznym kursem dolara czyniła z tego rodzaju misji rzecz, o która niezwykle zabiegano. Co tam zresztą ONZ – możliwość wyjazdu do USA i wykładania na tamtejszej uczelni też wymagały jakichś koncesji. Nie uważałem, powołując się na naukowy dorobek profesora, że należy w nie bardzo głęboko wnikać, ale oczywiste dla mnie było, że w latach PRL niekoniecznie zaliczał się on do ludzi niezłomnych.
Nie uważam zresztą, że wszyscy musieli być niezłomni. Gdyby w latach zaborów ortodoksi nie uznający wpuszczania Moskala za próg ani podawania ręki Krzyżakowi stanowili znaczącą część społeczeństwa, gie byśmy mieli po 1918 roku a nie niepodległość. Bez tych wszystkich skarbowców, prawników, urzędników administracji, podoficerów i oficerów wykształconych dzięki kolaboracji w zaborczych państwach tyleż by z prób odrodzenia państwa polskiego wynikło, co z równoległych starań o zbudowanie państw ukraińskiego i białoruskiego.
W latach PRL wszyscy zmuszeni byli dokonywać rozmaitych wyborów. Wszyscy byli i straszeni, i kuszeni, a przede wszystkim nikt, z samym prymasem Wyszyńskim na czele, nie miał nadziei, że ten czerwony syf zniknie w przewidywalnej przyszłości. Zwłaszcza pokolenie, które widziało dwie realne twarze socjalizmu – internacjonalistyczno-stalinowską za Bieruta i ludowo-socjalną za Gomułki, miało silną pokusę trwać w przekonaniu, że coś tam przetrwa z październikowych nadziei iż PRL przy całej swej siermiężności będzie jednak Polską. Z patriotyzmem wprawdzie wykastrowanym, ale jednak odwołującym się do „Trylogii” Sienkiewicza (co prawda, w wersji peerelowskiej dwutomowej), Kościuszki, Kilińskiego i narodowych powstań – choćby i zapaskudzonym propagandą o klasowym egoizmie szlachty i „walce ludu o wyzwolenie społeczne”, ale jednak. To i tak wydawało się o niebo lepsze niż siedemnasta republika, ku której szedł Bierut, czy los innych, totalnie bolszewizowanych demoludów.
Każdy przypadek kolaboracji z peerelem trzeba by rozpatrywać indywidualnie. Nie zamierzam być sumieniem profesora Kieżuna, kiedy i gdzie zatracił zdolność dostrzegania granicy pomiędzy koncesjami dla systemu za cenę możliwości pozytywnej pracy w jego obrębie, a zaprzedaniem się złu. Dokumenty wystawiają mu złe świadectwo, a sposób, w jaki się broni, nie przekonuje.
Ale nie mówimy o tym, czy Witold Kieżun w swej drugiej drodze życiowej jest na plusie, czy na minusie. Mówimy o tym, czy godzien jest być wzorcem prawości, bohaterstwa i oddania Ojczyźnie dla młodego pokolenia, i czy samą swą obecnością uświęca obóz polityczny, który autoryzuje swym poparciem.
Moim zdaniem to właśnie ludzie, którzy postanowili użyć profesora w takiej funkcji, udając, że lata 1949-89 spędził on na wygnaniu w Londynie albo gdzieś w czwartym wymiarze, wyrządzili mu ogromną krzywdę. Nie ci, którzy upublicznili znane wtajemniczonym już wcześniej dokumenty i zweryfikowali mit „najbardziej zasłużonego z Polaków”, ale właśnie ci, którzy postanowili, wzorem wrogów, zrobić sobie z sędziwego człowieka totem.
To istotny element całej sprawy: wzorem wrogów. Operacja „Kieżun” braci Karnowskich była od początku do końca naśladownictwem modus operandi michnikowszczyzny, która chciała rządzić za pomocą „autorytetów moralnych”. Ten zamiar okazał się wprawdzie niewykonalny – cały legion „autorytetów” dał Unii Demokratycznej zaledwie 12 proc. poparcia – ale jednocześnie okazało się, że umiejętnie kreowani bohaterowie są bardzo przydatni dla propagandy III RP. Kariera wspomnianego już Władysława Bartoszewskiego, mało komu znanego i raczej wyciszanego, dopóki nie był kojarzony z entuzjastycznym poparciem dla magdalenkowego establishmentu, a po demonstracyjnym zaprzedaniu się mu uczynionego największym z największym bohaterów (mechanizm podobny jak z wielkością Henryki Krzywonos czy samego Michnika) jest tu przykładem modelowym. Kieżun miał być tym samym, co oni, tylko zbierać punkty dla przeciwnego obozu.
Dla mnie jest to nie do przyjęcia, i nie byłoby nawet, gdyby Kieżun nie miał nigdy żadnych konszachtów z bezpieką. Bo ja sobie nie życzę być częścią obozu, który jest tylko lustrzanym odbiciem, kalką michnikowszczyny i Magdalenki. Dla mnie Witold Kieżun może być – i jest – autorytetem jako profesor, ekonomista, krytyk patologii transformacji. Ale nie dlatego, że miał szczęście w przeciwieństwie do innych powstańców, dożyć dzisiejszych czasów i może na znaczkach, plakatach i wieży muzeum zastępować ich twarze swoją. Uznaję jego prawo do pouczania mnie z wyżyn profesjonalisty w kwestiach, na których się zna – ale nie uznaję prawa do pouczania z wyżyn „autorytetu moralnego”.
Mój szacunek dla byłego powstańca nie jest mniejszy niż, na przykład, dla śp. generała Stanisława Skalskiego, znanego powszechnie lotniczego asa, więźnia stalinizmu, który swego czasu wygłaszał był mi (i nie mnie jednemu) jakieś horrendalne perory na cześć Jaruzelskiego ogłaszając w nim wyzwoliciela Polski z jarzma sowieckiego. Z całym szacunkiem, tylko przez grzeczność nie mówiłem wtedy, że zasłużonemu staruszkowi się poprzestawiało. Gdy jednak profesor Kieżun, jako były kapral podchorąży „Wypad”, snuje jakieś zupełnie kosmiczne wizje Powstania jako spontanicznego buntu ludności przeciwko rozkazom kopania umocnień, wizje nie mające oparcia w niczym poza jego osobistym autorytetem, i gdy na tych jego wizjach budowane są polityczne, frakcyjne narracje do bieżących przepychanek – to przykro mi, ale nie mogę być dla niego równie uprzejmy.
Zabieg kreowania „autorytetu moralnego” i używania go, na sposób Michnika, do okładania wrogów, jest z zasady podły, bo – mówiąc obrazowo – najkształtniejszy dębczak, jeśli ma być użyty jako pała, trzeba mocno ociosać. W każdym życiorysie coś nie pasuje do ogłaszanej za życia świętości – czasem mniej, czasem więcej.
A ja niewiele od ludzi wymagam, ale od tych, którzy chcą uczestniczyć w debacie publicznej, jednego wymagam stanowczo i od tego nie odstąpię: logiki i konsekwencji. Jeśli kto z pozycji umownie „prawicowych” stawia na piedestał Kieżuna – to musi generalnie zweryfikować całe swoje spojrzenie na PRL. Musi się w nim bardzo zbliżyć, do tego, co od 25 lat uparcie twierdzą działacze i media SLD, „Przegląd”, czy ostatnio pismo „Tak po prostu” redaktora Barańskiego. Czyli uznać, że PRL był jednak niepodległą Polską, „jedyną jaka mogła wtedy być” i czyjaś działalność w PZPR oraz stronnictwach sojuszniczych sama z siebie nie jest powodem, aby temu komuś odmawiać szacunku.
Alternatywą jest obłuda. Tu już nie chodzi o lustrację, o hipokryzję, jaką jest histeryczne odrzucanie faktów dotyczących TW „Tamizy”, gdy się wielokrotnie wytykało kapowanie „Bolkowi”, jaką jest szermowanie argumentem, że lud potrzebuje bohaterów i mitów, a nie prawdy, na którym to myśleniu zbudowany został przecież żenująco marny film Głowackiego i Wajdy. Jeśli tylko te jawne koncesje wobec reżimu, których dokonał w swym życiu – może słusznie, może musiał, o to się teraz nie spieram – Witold Kieżun nie umniejszają jego prawa do bycia Wielkim Bohaterem, to morda w kubeł nie tylko odnośnie stalinowskich zaangażowań i agenturalnego uwikłania Geremka, wobec epizodu „Czerwonego harcerstwa” u Kuronia i innych autorytetów salonu, ale także i wobec tych, którzy Polsce służyli w orszaku Piaseckiego i Moczara!
Obrona Kieżuna przez „luksemburczyków” przypomina bardzo sposoby, jakimi środowisko Radia Maryja broni „ukamienowanego biskupa” Wielgusa. Wyparcie faktów idzie w parze z szantażem emocjonalnym i ckliwą tandetą. „Skrzywdzony powstaniec”, dziewczyna i chłopiec z powstańczymi opaskami, i zapętlona argumentacja: autorytet jest autorytetem, bo nie jest splamiony, a nie jest splamiony, bo nie może być, bo jest przecież autorytetem. Zarazem to samo środowisko, które biadoli nad „skrzywdzonym” nie ma żadnych skrupułów w demaskowaniu mniejszych uwikłań po wrażej stronie sceny politycznej, a jego szalikowcy nie mają skrupułów by z nienawiści do mnie opluwać w sieci mojego Ojca, człowieka kryształowo uczciwego, który uznał w pewnym momencie życia, że przyjęcie czerwonej legitymacji jest życiową koniecznością, choć jednocześnie uczył dzieci miłości do Polski i nienawiści do bolszewizmu. Tylko że mój Tata miał świadomość, iż dla tego, co uznał za ważniejsze, poczynił koncesje wobec Szatana, i zapewne nie pchałby się na żaden piedestał, choćby mu to proponowało jakiekolwiek pismo czy polityczne środowisko.
Przykro poruszać te sprawę z powodów czysto ludzkich, oczywistych. Ale nie można o niej milczeć, bo profesor Kieżun stał się symbolem czegoś, co po naszej stronie debaty publicznej zdecydowanie nie powinno mieć miejsca, a jeśli się pojawia – nie powinno być tolerowane. Spełniam ten nieprzyjemny obowiązek, żeby w Nowym Roku mieć go już z głowy i do problematu Kieżuna nie wracać.