Przyznam, że na warszawską premierę „Kabaretu” Masteroffa i Kandera w Teatrze Dramatycznym szedłem z duszą na ramieniu. Kołatało mi w pamięci, że rok czy dwa lata temu czytałem w wywiadzie z jakimś artystą czy artystami w lewicowym tygodniku, że chcą wystawić ten właśnie musical jako „ostrzeżenie” przed narastającym w „tym kraju” faszyzmem. A „Kabaretu” naprawdę szkoda na „sztukę zaangażowaną” na poziomie Jerzego Stuhra, wkładającego w usta antysemitów z pierwszej „Solidarności” frazy typu „stajesz tam, gdzie stało ZOMO!” by jeszcze przed premierą upajać się kabotyńsko, jak go strasznie za tę głęboką satyrę znienawidzą „prawdziwi Polacy”.
Śpieszę donieść – warszawskie przedsięwzięcie nie ma z tamtymi deklaracjami nic wspólnego. Nazista Ernst nie jest ucharakteryzowany na Kaczyńskiego, nikt do inscenizowanej sztuki nie podopisywał swoich reżyserskich głupot ani nie zmiksował jej z czym tam do głowy wpadło, co obecnie stało się w teatrze istną plagą. Nie ma też śladu drugiej z pustoszących nasz teatr plag, czyli gwiazd z seriali i pudelka, które ledwie podają tekst, bo nie zaangażowano ich dla aktorstwa, tylko dla celebryckiego nazwiska na plakacie. Przeciwnie – rzecz znakomicie wyreżyserowana (Ewelina Pietrowiak, zapamiętuję nazwisko), znakomicie zagrana, i dotyczy to nie tylko czwórki głównych bohaterów, ale praktycznie wszystkich postaci – „even the orchestra is beautiful”. Wiem, czytelnik tej rubryki nie oczekuje tu recenzji teatralnych, ale uważam, że dobrą robotę każdy powinien promować, nawet publicysta polityczny – zwłaszcza, że sztuka bardzo do inscenizacji trudna, którą to trudność podwaja konieczność zmierzenia się ze sławnym filmem Fosse’a. A i jeszcze na dodatek – trzeciej z plag polskiego teatru i całej w ogóle polskiej kultury, czyli znużonego tkwieniem na piedestaliku zgredostwa także się udało w przedsięwzięciu uniknąć, sami młodzi ludzie, którym się jeszcze chce. No, w ogóle, właśnie jako pogardzany przez lokalnych europejsów „prawdziwy Polak” z ręką na sercu zapewniam: świetna inscenizacja.
Warto także dlatego, że wspomniany oskarowy film, znany wszystkim, to nie tyle ekranizacja, co luźna, scenariuszowa wariacja wokół musicalu Masteroffa. Oczywiście, zawsze uprawniona, a wobec ciekawych dziejów „Kabaretu” – szczególnie. Najpierw pewien młody amerykański homoseksualista, który na wezwanie kochanka pośpieszył do pedalskiej mekki, jaką był w początkach lat trzydziestych Berlin (wedle jego biografa, przywołanego w programie przedstawienia, w ciągu trzech lat puknął tam 400 partnerów – w pale mi się to słabo mieści, ale pokazuje obrazowo, z jakiego weimarskiego podglebia wyrósł nazizm) napisał kilka wspomnieniowych opowiadań, słabych literacko, ale stanowiących świetny materiał dla kolejnego faceta, który zrobił na ich podstawie sztukę teatralną. Nie wiem, na ile udaną, bo jeśli ją nawet kiedykolwiek w Polsce wydano albo wystawiono (w co wątpię) to osobiście się nie zetknąłem. W każdym razie z tej kolei sztuki dwóch kolejnych autorów librett (Masteroff, figurujący ostatecznie jako autor, został wynajęty jako script-doctor do poprawienia nie satysfakcjonującego producenta pierwszego draftu, rzecz w amerykańskim systemie pracy bardzo częsta), we współpracy z kolegami od muzyki, wyszyło musical. A kiedy musical podbił Broadway, hollywoodzki reżyser z tamtejszym pisarskim personelem posłużyli się nim do stworzenia filmu. Pod pewnymi względami od musicalu lepszego, pod pewnymi, w porównaniu z nim, płytszego. I tego „trzeciego”, czyli broadwayowskiego „Kabaretu” nie sposobu poznać inaczej, niż w teatrze. Wiem, wiem – „w mordę, w życiu bym do teatru nie poszedł”, jak mówią w kultowym filmie, ale w tym wypadku warto.
Dobra sztuka to ma do siebie, że każdy wyciągnie z niej pożywkę dla swoich akurat emocji, przekonań i lęków. Mnie osobiście trochę trudno zrozumieć przytoczony na wstępie pogląd teatralnych lewaków, bo musical w ogóle nie jest o nazizmie (czy, jako to oni ahistorycznie mówią, faszyzmie) i jeśli przed czym widza przestrzega, to, jak zresztą każdy dobry kawałek artystycznej roboty, przed samym sobą. A skoro już szukać w nim politycznego przesłania, to ja raczej widzę w podwójnie przetworzonych zapiskach tkniętego seksualnym świrem Amerykanina z krainy perwersji przesłanie, iż połączenie skorumpowanych i nieudolnych rządów z dekadencją i obyczajowym – jak to się w epoce mówiło – wyuzdaniem, to koktajl wyjątkowo dla społeczeństwa toksyczny (w końcu, kto zna historię, jedyną realną alternatywą dla nazizmu był w weimarskich Niemczech komunizm). I w tym zarówno ponadczasowość „Kabaretu”, jak i jego niezwykła aktualność właśnie teraz.
Nie będę jednak udawać, że śledząc nieszczęścia miłości fraulein Schneider oraz herr Schultza i słuchając kolejnych songów frasowałem się nad upadkiem Europy. Bardziej mnie zastanawia, że w jednej z piosenek Sally Bowles zwraca się do widza per „my sweet potatoe”, mój ty słodki ziemniaku. Czy możliwe, żeby wśród bywalców berlińskiego kabaretu „Katakombe” (bo chyba to on był pierwowzorem Kit-Kat Klubu) zaszwendał się jakiś mój przodek? Zdarzyła się u nas w rodzinie wiek temu historia (znam tylko zarys, bo seniorzy rodu niechętnie o tym mówili), którą krzepiłem się w latach mego burzliwego kryzysu wieku średniego: jeden z pra-wujów, czarna owca familii, porzuciwszy rodzinę uciekł z kabaretową tancerką do Paryża i przehulał tam z nią cały majątek. Oczywiście, gdy już mu się kasa skończyła, tancerka puściła go w trąbę i musiał wrócić do kraju, na łaskawy chleb u pozostałych członków rodziny, wytykających utracjusza palcami, ale krótko – bo zaraz potem, i tu jest clou niepedagogicznej rodzinnej opowieści, wybuchła wielka wojna, dziś zwana Pierwszą Światową, w której majątki zapobiegliwych i pracowitych patriarchów poszły w gwizdu tak samo, jak ten przehulany przez utracjusza, tylko bez przyjemnych wspomnień szalonej zabawy z tancereczką. Co prawda, ów anonimowy przodek nie wywodził się z czerwińskich kmiotów Ziemkiewiczów tylko posesjonatów i burżujów Krzykowskich, po kądzieli, no i Paryż, nie Berlin, i nie te lata, ale…
Poważniej mówiąc – świat się wali, a ogarnięci amokiem mieszczanie nurzają się w zabawie, i nawet, gdy rzeczywistość sięgnie im twardą łapą w samą słabiznę, jak nie przymierzając „mężczyzna o nieeuropejskim wyglądzie”, uspakajają się bez trudu zdawkowym spoko-spoko, to tylko psotne dzieci, szczeniackie figle, nie będzie przecież źle. Zaczepił mnie na twitterze jeden z salonowych eurofolksdojczów, wypłakujących się niemieckim gazetom o bratnią pomoc przeciwko Kaczyńskiemu i jego wyborcom, i tyle biło z jego kilku słów dojmującej wiary nieprzemijalność tęczowo-unijnego porządku świata, a w Unii Europejskiej w szczególności, tyle heglowskiej pewności, że przyszłość może być wyłącznie taka sama, tylko co najwyżej bardziej, że z punktu mu „Kabaret” zarekomendowałem. Nie wiem, czy skorzysta, oni tam w „Wyborczej” generalnie na chodzących po teatrach nie patrzą, ale może są wyjątki. Na wiosnę na radośnie rozgrodzone multikulturalne pastwisko „starej Unii” ruszą przecież kolejne miliony wygłodniałych owieczek (choć może stosowniejsze byłoby porównanie z drapieżnikami) i nawet unijni liderzy, bez reszty zajęci troską o polską demokrację, będą musieli jakoś się do tego ustosunkować. No i „what would you do?” – chciałoby się wszystkim tym piewcom jedynie słusznej drogi zaśpiewać słowami fraulein Schneider.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.