W tamtych czasach oskarżani, zwłaszcza ci w kraju, ze względów taktycznych tych pieniędzy się wypierali. Dziś wiemy, że gdyby nie spore subwencje wpompowane w polskie podziemie w latach osiemdziesiątych z zagranicy, prawdopodobnie udałoby się je komunistom doszczętnie zmiażdżyć. Zaprzeczając jednak, opozycjoniści w pewnym sensie przyznawali rację komunie. Potwierdzali w ten sposób, że w finansowaniu antypeerelowskiej działalności przez amerykański wywiad jest faktycznie coś złego. Czy było? Nie sądzę, by ktoś się dziś o to spierał. Jeśli się chciało walczyć z sowiecką okupacją, jaką był PRL, to kasę trzeba było na to mieć, a można ją było mieć tylko od zainteresowanych szkodzeniem naszemu okupantowi krajów zachodnich. Robienie z tego podziemnej „Solidarności” zarzutów było równie absurdalne, jak gdyby Hans Frank kazał swym gadzinówkom wyszydzać Grota-Roweckiego, że doprasza się przez radio o brytyjskie zrzuty, a potem wyczekuje nocą po lasach na łaskawe podarki od Churchilla.
Gwoli prawdy przypomnijmy jednak, że i wśród autorytetów opozycji sprawa nie była jednoznaczna. Bardzo pryncypialny sprzeciw wobec korzystania z rządowych funduszy amerykańskich głosił na przykład Jerzy Giedroyc. Jego „Kultura” ledwie wiązała koniec z końcem, ale dolarów od CIA nie brała programowo. Stąd wielki spór między Giedroyciem, który nie akceptował utrzymywanej przez USA „Wolnej Europy”, a Nowakiem – Jeziorańskim. Nie był to żaden tani arystokratyzm, szło o sprawę zasadniczą − kto płaci, ten wymaga. Za możliwość względnie komfortowego funkcjonowania RWE płaciła sprowadzeniem do roli wykonawcy polityki USA. Owszem, w zasadniczym zrębie zgodnej z naszymi, polskimi interesami, ale było też wiele spraw, w których sponsor skutecznie zakładał dziennikarzom RWE kaganiec.
Nie chcę brnąć w historię, bo tak dotarlibyśmy pewnie aż do finansowanych i kontrolowanych przez obce mocarstwo Legionów Dąbrowskiego, leżących wszak u zarania nowoczesnej polskości. Tak czy owak, sytuacja, w której różne pluszaki władzy, pokroju Tomasza Lisa, w niewybredny sposób atakują takich ludzi jak wyżej wymienieni za branie pieniędzy od opozycji nieodparcie przypomina tę sytuację, gdy spasieni na judaszowym sowieckim żołdzie PZPR-owcy rzucali gromy za „pieniądze CIA” na prześladowanych opozycjonistów.
Wspominam z nazwiska o Lisie, bo on akurat popisał się tutaj wyjątkową hipokryzją i − naprawdę trudno to inaczej nazwać − wścieklizną. Właściwie nie bardzo wiem, po co, widać nerwy mu puszczają. Rozsądek by podpowiadał, że jak ktoś sam mieszka w szklarni, to nie powinien rzucać kamieniami. Pozycja Lisa zbudowana jest na szczególnym układzie, jaki ma z telewizją publiczną. Za ogromne pieniądze, ponad sto tysięcy miesięcznie („Dziennik” podawał swego czasu 120 tysięcy, co Lis gromko dementował, ale nie doczekawszy się sprostowania żadnych dalej idących kroków nie podjął) robi on tam show, któremu wysoką oglądalność gwarantuje miejsce w ramówce. Kto ten show ogląda wie, że jest on nieustającym, jak to brutalnie ujmuje młodzież, „robieniem laski” władzy. Ten show z kolei ciągnie sprzedaż tygodnika, który Lis zamienił w prorządowy, a bardziej jeszcze anty-opozycyjny tabloid, bazujący na tanim skandalu, ciągłym odwoływaniu się do niskich instynktów pogardy i agresji, i przede wszystkim na tym, że każdy okładkowy temat tygodnika dostaje kryptoreklamowe wzmocnienie w „prime time” w TVP, tuż po gromadzącym ośmiomilionową publiczność serialu. Każda inna telewizja pewnie za taką krypciochę wylałaby, ale Lis ma w TVP układ szczególny, i trudno nie podejrzewać, że to nie tyle jego domniemane talenty i worek nagród przyznawanych sobie nawzajem przez członków prorządowego towarzystwa wzajemnej adoracji, ale właśnie owo szczególne przełożenie na telewizyjne pasmo najlepszej oglądalności było przyczyną zatrudnienia go jako szefa najpierw „Wprost” a potem „Newsweeka”.
Tam, gdzie o sukcesie stanowią nie telewizyjni decydenci przydzielający miejsce w ramówce, nie media planerzy uzależnionych od władzy koncernów i urzędnicy, a tylko i wyłącznie odbiorca − tam się wielkość Lisa natychmiast kończy, czego dowodem jego dawne i obecne przedsięwzięcia internetowe. Mógłby więc porównać się z takim choćby Maksem Kolanko (to żart, kto wie, z jakiej kreskówki ta sympatyczna skądinąd postać, ten zrozumie) i wziąć na wstrzymanie zarówno w przechwałkach, jak i w bluzgach.
Żyjemy w systemie chorym i wszyscy to wiedzą. Już dawno pisałem, że w państwie Tuska mówienie o dziennikarskim obiektywizmie straciło sens. Czy „Tygodnik Mazowsze”, pytałem wtedy, albo „Obserwator Wielkopolski”, były pismami obiektywnymi? Czy Andrzej Poczobutt jest dziennikarzem bezstronnym? Tam, gdzie mamy do czynienia z zawłaszczeniem państwa przez „jedynie słuszną” partię rządzącą i wspierające ją „dobre towarzystwo”, z Putinowskim użyciem narzędzi właścicielskich do zamykania gęby mediom i kontrolowania przez władzę ich przekazu, tam dziennikarstwo dzielić się może tylko na rządowe i opozycyjne.
A gdy polityką władzy jest materialne niszczenie opozycji wszystkimi możliwymi sposobami − czasem jedynym ratunkiem jest korzystanie z tych budżetowych pieniędzy, i tak nader skromnych w porównaniu z materialną potęgą rządzących, jakie ustawa przyznaje opozycyjnej partii. Organizacje typu „Krytyka Polityczna” mogą liczyć na pieniądze ze spółek skarbu państwa, Unii, agend i fundacji rządowych, media liżące władzę pełne są reklam od ministerstw, urzędów i firm, dla których życzliwość władzy jest warunkiem powodzenia w interesach. Na debilowatego „możeła” znalazły się na pstryknięcie setki tysięcy z publicznej kasy, choć reklamowana nachalnie „radosna” impreza ściągnęła mniej osób, niż zupełnie nie dotowany, ogłoszony tylko w mediach opozycyjnych i internecie trzeciomajowy polonez Towarzystwa Patriotycznego Jana Pietrzaka dzień później. Natomiast na debatę, książkę czy seminarium o Żołnierzach Wyklętych albo na przegląd niezależnych filmów niezbędne wsparcie uzyskać można tylko od PiS albo SKOK-ów. Takie są realia, jak były w PRL, gdzie też na uczciwe działanie można było dostać pieniądze tylko od „Solidarności”, która miała je wiadomo skąd.
Akurat ja mam to szczęście, że mógłbym tutaj wzorem Giedroycia się na branie pieniędzy bezpośrednio od PiS krzywić. Tylko że robić tego nie zamierzam. Że Janecki, w chwili, gdy m.in. za sprawą Lisa został całkowicie wyrzucony z zawodu, sprzedał opozycji parę eksperckich analiz, że Bochwic udzieliła jej praw autorskich do wykorzystania wyników swojej pracy, że Skowroński przyjął jej wsparcie dla alternatywnego radia − to ma być ujmą dla nich? I będą ich z tych pieniędzy rozliczać funkcjonariusze agit-propu III RP?
No − bez jaj!