Tym, co uderza mnie za każdym razem, gdy przyjeżdżam do Izraela, jest liczba dzieci. Już w samolocie jest ich sporo, a gdy człowiek wysiądzie już z niego i pojedzie do Tel Awiwu czy Jerozolimy (a także do Cezarei Nadmorskiej czy Hajfy), widzi dziesiątki dzieci. Świeccy Izraelczycy mają ich troje, czasem czworo, ale widok rodziny i z pięciorgiem dzieci nie jest niczym zaskakującym, religijni zaś wędrują po ulicach Jerozolimy z sześciorgiem, siedmiorgiem, a czasem ośmiorgiem dzieci. I nie zawsze jest tak, że dzieci prowadzi matka, często widać ojców w chałatach, którzy jedną ręką trzymają wózek, drugą prowadzą małego, rocznego czy dwuletniego, brzdąca, i jeszcze poganiają kolejne dzieci, które już jedne prowadzą drugie. Tutaj wielodzietność nikogo nie szokuje i nawet miejscowe „lemingi” z dobrych telawiwskich dzielnic oprócz pieska mają zazwyczaj przynajmniej troje dzieci.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.