Polityczne dzieje cywilizacji europejskiej można w dużym uproszczeniu przedstawić jako odwieczną walkę dwóch stronnictw: optymatów i popularów. Tych, których istniejący porządek uprzywilejował, z tymi, których wykluczył. Pierwsi z natury rzeczy dążą do zachowania istniejącego systemu wartości i kierunków działania, drudzy do ich zmiany. Zmieniają się nazwy i drugorzędne okoliczności, istota sporu – nie. No i zmienia się jeszcze jedno: liderzy popularów nierzadko z czasem ogłaszają się cezarami.
Elity elitom
Marksistowska dialektyka narzuciła na to formułę „walki sił postępu z siłami reakcyjnymi”, będącą bardzo zręcznym fałszem o wielkiej uwodzicielskiej mocy. Pojęcie „postępu” narzucało rozumienie zmiany jako zawsze, w każdym wypadku zmiany na lepsze, reakcji zaś – rozumienie trwania przy wartościach jako bezmyślnego upierania się przy formach przeżytych. Ta retoryka, wraz z upowszechnieniem przekonania, że współcześni popularzy to lewica, a optymaci – prawica, miała swego czasu ogromną siłę uwodzenia i tym właśnie tłumaczy się sukcesy lewicy w wieku XX, a zwłaszcza zawładnięcie przez nią umysłami artystycznych i uniwersyteckich elit.
Wkurzone elity
Żeby być dziś lewicowcem – proszę mi wybaczyć szczerość – trzeba być zwyczajnie głupim. Tylko dureń może się angażować w walkę ze wszystkim tym, co chroni świat przed korporacyjnym feudalizmem, wierząc jednocześnie, że wielkie korporacje są największym złem i że wymachując tęczową albo czarną flagą, robi im na złość. Tylko idiota jest zdolny uważać się za „przyjaciela ludu”, chłonąc i kolportując propagandę nienawiści wobec „hołoty kupionej za 500+” i „bezrobotnej białej biedoty, która wyszła z przyczep”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.