- Orbán przemawiał z okazji rozbudowy zatrudniającej 1,2 tys. osób fabryki klocków Lego w tym położonym na wschodniej granicy Węgier mieście. Faktycznie, trudno byłoby chyba znaleźć lepszy symbol zarówno niewątpliwej kreatywności polityki ekonomicznej węgierskiego rządu jaki i jej kruchości. (...)
Czytelnik nie tylko prasy, ale także opracowań renomowanych ośrodków analitycznych może odnieść wrażenie, że węgierscy politycy zajmują się głównie losem swoich rodaków na Słowacji czy w Rumunii, walką z opozycyjnymi mediami czy kulturową kontrrewolucją. Nic bardziej mylnego. Niezależnie od tego, czy spojrzymy na łamy prorządowego dziennika „Magyar Hírlap”, sympatyzującego z Orbánem „Magyar Nemzet” czy zdecydowanie opozycyjnego „Népszabadság”, od lat na ich pierwszych stronach dominują teksty poświęcone tematyce ekonomicznej. Nieprzypadkowo. Co prawda nieogłoszone oficjalnie, ale faktyczne bankructwo państwa pod koniec 2008 r., kiedy tylko szybka pożyczka udzielona przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy zapewniła węgierskim nauczycielom czy policji wypłatę pensji, okazało się prawdziwym wstrząsem dla kraju, który zaledwie generację wcześniej, przed 1989 r., mógł patrzeć z góry nie tylko na zabiedzonych koszarowym komunizmem Jaruzelskiego Polaków, ale także na przyjeżdżających tam na zakupy Czechów czy Słowaków. Dlatego słynne: „Gospodarka głupcze!” brzmi od lat szczególnie głośno nad Dunajem.
Jest „być albo nie być” węgierskiego rządu, z czego – jak się zdaje – liderzy Fideszu od samego początku zdawali sobie doskonale sprawę.
Przekonuje o tym chociażby konstrukcja rządu, w tym samego Ministerstwa Gospodarki, które w rządzie Orbána jest odpowiednikiem polskiego resortu gospodarki, finansów oraz pracy i polityki społecznej, a po części sportu i turystyki razem wziętych. Minister gospodarki Mihály Varga ma do pomocy „aż” siedmiu wiceministrów (dla porównania – tylko w polskim Ministerstwie Finansów jest ich dziewięciu), pracujących – znowu w odróżnieniu od Polski – w trybie zadaniowym. Nie nadzorują oni przydzielonych im na stałe departamentów, ale kierują pracami tych wydziałów, które sami sobie dobrali w celu realizacji danej decyzji rządu czy ministerialnego programu.
Tych ostatnich jest oczywiście sporo. Z polskiego punktu widzenia szczególnie istotny wydaje się m.in. plan im. Kálmána Széla, noszący nazwę od nazwiska wieloletniego węgierskiego ministra finansów, a później premiera z przełomu XIX i XX w. Głównym celem tego programu była stabilizacja, a następnie reforma finansów publicznych. Jej generalnym założeniem było zaś wprowadzenie liniowego podatku dochodowego w wysokości 16 proc. (uzupełnionego o spore ulgi na dzieci) i obniżenie CIT dla małego i średniego biznesu – w zależności od wysokości zysku – nawet do 10 proc.
Jednakże de facto znacjonalizowano środki odkładane w węgierskich OFE, dokonano podwyżki VAT do 27 proc., a na 12 najbardziej zyskownych firm – głównie zresztą niemieckich – z obszaru bankowości, telekomunikacji oraz handlu nałożono tzw. podatek kryzysowy w wysokości od 2,5 do 6 proc. ich rocznych obrotów.
Z pracą musiało się pożegnać 35 tys. urzędników. Od przyszłego roku pojawi się dodatkowo nowy typ podatku akcyzowego od towarów luksusowych w wysokości 35 proc. Chociaż zadania planu rozpisane są w sumie na 10 lat, jego finansowe efekty są już wyraźnie widoczne. Węgry są bowiem – obok Niemiec – jedynym krajem Unii Europejskiej, który w ostatnich latach nie tylko nie zwiększył swojego zadłużenia, ale nawet je nieznacznie zredukował (z 82 proc. do 79,5 proc. PKB). W odróżnieniu od 2010 r., kiedy Węgry nie spełniały żadnego z makroekonomicznych kryteriów z Maastricht, dzisiaj z deficytem budżetowym poniżej 3 proc. PKB, inflacją 1,3 proc. mierzoną rok do roku oraz wynoszącą 3,5 proc. podstawową stopą Narodowego Banku Węgier spełniają przynajmniej trzy kryteria konwergencji, czyli tyle, ile większość krajów UE, w tym strefy euro. (...)