Operetkowy „ciamajdan” – jak nazwał Internet przedświąteczną okupację sali plenarnej Sejmu i towarzyszące jej manifestacje KOD – dał politykom PO, Nowoczesnej i mniejszych partii lewicowych okazję do występowania pod szyldem „zjednoczonej opozycji”. Jednak – poza być może najbardziej zajadłymi wrogami PiS, skłonnymi brać swe marzenia za rzeczywistość – nikt nie wierzy, żeby ta jedność mogła trwać długo. Kandydatów do przywództwa nad obozem broniącym dziedzictwa Okrągłego Stołu i dorobku ćwierćwiecza III RP jest zbyt wielu i żaden z głównych pretendentów nie ma ochoty dzielić się władzą.
Nieco przypomina to sytuację sprzed 20 lat, kiedy to w podobnym rozbiciu była centroprawica. Kto pamięta jeszcze te „Przymierza dla Polski”, „Porozumienia 11 listopada” i „Prawice Razem”, pozorujące przed domagającym się jednej reprezentacji prawicowym elektoratem, że liderzy oczekiwania te rozumieją i pracują nad ich spełnieniem? Wszystkie służyły tylko dotrwaniu do momentu rozpoczęcia walki o to, która partia wystąpi w wyborach jako ta ciesząca się w sondażach największym poparciem.
Tamta skłócona centroprawica była w korzystniejszej sytuacji, niż dziś są PO i Nowoczesna. Była opozycją rozdrobnioną, ale jedyną – w obowiązującym wówczas „podziale postkomunistycznym” nie było miejsca na znaczącą „trzecią siłę”. Walka toczyła się więc według stosunkowo prostej reguły: kto przelicytuje wszystkich w antykomunizmie i, nazwijmy to, antymichnikowości.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.