Z mec. Piotrem Pszczółkowskim o możliwych zarzutach w sprawie katastrofy rozmawia Cezary Gmyz. Cłość wywiadu dostępna w najnowszym wydaniu Do Rzeczy.
CEZARY GMYZ: Jest pan adwokatem wielu osób, które w śledztwach smoleńskich mają status pokrzywdzonych. Dzisiaj jednak chciałbym, by zmienił pan rolę na oskarżyciela. Jakie dziś postawiłby pan zarzuty w akcie oskarżenia dotyczącym Smoleńska?
PIOTR PSZCZÓŁKOWSKI: Jestem przekonany, że materiał zgromadzony przez Prokuraturę Okręgową Warszawa-Praga dawał podstawy do przedstawienia zarzutów. Chodzi o tzw. wątek cywilny. Kwestią otwartą pozostaje waga tych zarzutów, ale naruszenia prawa są oczywiste. Chodzi o urzędników Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwa Obrony Narodowej i Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Dlaczego ich zatem nie postawiono?
Prokuratura powołuje się m.in. na wyrok Sądu Najwyższego. Mówi on, że zachowania określone w artykule 231, czyli niedopełnienie obowiązków i przekroczenie uprawnień, nie zawsze skutkują odpowiedzialnością karną. W zależności od społecznej szkodliwości czynu możemy mówić o odpowiedzialności dyscyplinarnej, służbowej – przekonuje sąd. Nawiasem mówiąc, orzeczenie to zapadło 7 kwietnia 2010 r. Przywoływanie go w kontekście Smoleńska jest co najmniej nie na miejscu.
Dlaczego?
Nie wiem, czy ludzie, którzy się na to orzeczenie powołują, zdają sobie sprawę z grozy sytuacji. W przypadku Smoleńska nie pozwoliłbym sobie na przywoływanie tego orzeczenia, by poziomem szkodliwości czynu uzasadniać zwolnienie urzędników od odpowiedzialności karnej. Zginęło 96 osób. Prokuratura stwierdza liczne uchybienia i naruszenia, co więcej – wylicza je w trybie sygnalizacji do premiera oraz szefa MSW. Wymienia błędy i zaniedbania m.in. szefa Biura Ochrony Rządu, ale nie znajduje podstaw, by stawiać mu zarzuty i pisać akt oskarżenia. Uchybienia dotyczą elit urzędniczych, centralnych urzędów państwa, gdzie standardy przestrzegania procedur powinny być oceniane surowiej.
Jakie zarzutu można stawić urzędnikom KPRM?
Ścieżka prawna w tej sprawie nie została jeszcze wyczerpana, więc z konieczności muszę operować na pewnym poziomie ogólności. To na urzędnikach kancelarii premiera spoczywała odpowiedzialność za przygotowanie, organizację i koordynację lotów z kwietnia 2010 r. W moim najgłębszym przekonaniu ta koordynacja, która ma swoje podstawy prawne, kompletnie zawiodła. Te obowiązki wynikają z porozumienia zawartego między kancelariami premiera oraz prezydenta, Sejmu, Senatu i MON. Porozumienie miało regulować sposób organizacji i przelotów VIP-ów. I z tego właśnie dokumentu wynikają konkretne obowiązki, które nie zostały dopełnione. (…)
Jakie zarzutu postawiłby Pan Radosławowo Sikorskiemu i podległym mu dypomatom?
Ponownie muszę podkreślić, że na razie nie będę odnosić się do konkretnych nazwisk. Mogę powiedzieć, że opieszałość i uchybienia polskich urzędników mogą skutkować nawet pewnym wyłączeniem odpowiedzialności Rosjan. Poza tym, jeśli polscy urzędnicy demonstracyjnie okazywali, że lekceważą wizytę głowy własnego państwa na terenie Rosji, to trudno oczekiwać, że Rosjanie będą przykładali do tej wizyty większą wagę niż Polacy. (…)
Wdowa po gen. Andrzeju Błasiku mówi, że jej mąż alarmował przełożonych o fatalnym stanie specpułku.
Tutaj nie ma sporu między mną a prokuraturą. Nieprawidłowości skutkujące obniżeniem poziomu bezpieczeństwa w 36. SPLT zostały stwierdzone, bo dwóm osobom postawiono zarzuty. Rozbieżności się zaczynają wtedy, jeśli stawia się pytanie, czy tylko te dwie osoby zawiniły. W gruncie rzeczy były one na dole tej urzędniczej drabiny. Należy zadać pytanie, jak to jest możliwe, że urzędnicy MON alarmowani o złym stanie pułku nie widzieli konieczności pilnych działań mających na celu uzdrowienie sytuacji. Jest to tym bardziej zdumiewające, że szefowie MON z tego transportu korzystali.
Zapomina się, że szef MON odpowiada również za Żandarmerię Wojskową. Ta z kolei ma obowiązek dbać o bezpieczeństwo najwyższego dowództwa, w tym szefa Sztabu Generalnego.
To prawda. Żandarmeria Wojskowa podlega bezpośrednio ministrowi, a do 2012 r. miała obowiązek zapewnić ochronę szefowi Sztabu Generalnego. Tymczasem podróży śp. gen. Franciszka Gągora do państwa niebędącego przecież członkiem NATO nie ochraniał wbrew przepisom ani jeden żandarm. (…)
Czy to, co się stało po katastrofie, powinno być przedmiotem procesu karnego?
W moim przekonaniu tak. To, co się stało, najkrócej można określić jako "katastrofę po katastrofie”. Twierdzenia, że aparat państwa zdał egzamin, to farsa. Jego najwyżsi przedstawiciele zawiedli na całej linii. Urzędnicy pojechali na miejsce katastrofy kompletnie nieprzygotowani. Wybór ścieżki prawnej został dokonany ze złamaniem polskiego prawa. Dodatkowo fakt, że wybrano załącznik 13, zamiast umowy polsko-rosyjskiej z 1993 r., był szkodliwy merytorycznie: nie mamy bezpośredniego dostępu do materiału dowodowego. W większości jesteśmy skazani na powielanie ustaleń rosyjskich. Sam Edmund Klich, polski akredytowany przy MAK, żalił się, że był lekceważony przez Rosjan. Jednak stało się to dlatego, że wybrano fatalną podstawę prawną, która takie lekceważenie umożliwiała. Przyjęcie, że katastrofa samolotu należącego do Sił Zbrojnych, startującego z lotniska wojskowego, pilotowanego przez oficerów Wojska Polskiego, na którego pokładzie znajdował się konstytucyjny zwierzchnik Sił Zbrojnych, lądującego na lotnisku wojskowym, będzie badana według procedur cywilnych, musiało mieć negatywne konsekwencje. (...)
Całość rozmowy dostępna jest w 44. wydaniu Do Rzeczy.