Kilkanaście lat temu wraz z „Frondą” przygotowywałem reportaż telewizyjny o przemianach cywilizacyjnych w Szwecji. Pamiętam, jak zaskoczyło mnie spotkanie z szefami głównej organizacji broniącej interesów mniejszości seksualnych w Sztokholmie. Uderzyło mnie nawet nie tyle to, co mówili, ile raczej sama ich siedziba – wielka, kilkupiętrowa kamienica w samym sercu szwedzkiej stolicy. I emanujące ze słów liderów poczucie potęgi.
Tak, może i reprezentowali mniejszość, ale taką, która uzyskała już samoświadomość mocy, taką, która z nazwy tylko mniejszością pozostaje, a tak naprawdę większość za gardło chwyciła i robi z nią, co się jej żywnie podoba. Mówić o sobie jako o mniejszości pozwalało im apelować do współczucia. Wiadomo, kto należy do mniejszości – rozumują ludzie – ten jest słaby i pewnie prześladowany. Dlatego należy go wziąć w obronę, wystąpić przeciw opresorom. Ten mechanizm uczuciowy, który każe ludziom spontanicznie opowiadać się po stronie prześladowanych, został właśnie użyty przez radykalnych strategów do zmiany nastawienia ogółu.
Moi rozmówcy nie bali się zatem opowiadać o tym, że pierwszym i najważniejszym elementem skutecznego oddziaływania było zdobycie poparcia w mediach. To dzięki życzliwie nastawionym dziennikarzom i redaktorom gazet oraz telewizji można było szybko wytworzyć sympatię ogółu. Ta sama historia związku dwóch panów lub dwóch pań, która kiedyś budziła niechęć i odrazę, opowiedziana na nowo zaczęła budzić współczucie. W roli złych obsadzono zwolenników starego ładu, którzy mogli pojawiać się tylko jako egoistyczni, ciaśni, ograniczeni, pełni uprzedzeń hipokryci. Podziałało. Nim się człowiek obejrzał, to, co było wstydliwie chowane, najpierw zaczęło być tolerowane, a następnie akceptowane.
Kilkanaście lat temu wydawało się, że cały ten problem jest egzotyczny, odległy, obcy. Że nigdy do Polski nie dojdzie. Że Polska – kraj tradycyjnie katolicki, kraj, z którego wywodził się papież, kraj, który doświadczył ideologii rewolucyjnej – oprze się łatwo tej fali postępu obyczajowego. Teraz widać, że nic bardziej mylnego. Nawet jeśli to prawda, jak chcą niektórzy, że cała debata na temat związków partnerskich była tylko zasłoną dymną, że dzięki niej premier mógł odwrócić uwagę opinii publicznej od coraz bardziej dotkliwego kryzysu, to pozostaje faktem, że po raz pierwszy na taką skalę uruchomiono w Polsce mechanizm znany z innych krajów: wielką medialną nagonkę na obrońców status quo. Że po raz pierwszy udało się przekonać opinię publiczną, a przynajmniej znaczną jej część, że agresorami, którzy gwałcą pokój społeczny, nie są radykałowie, ale właśnie ich przeciwnicy. Współczucie dla radykałów, pogarda dla zwolenników tradycyjnego porządku – kampania propagandowa ruszyła.
W tym starciu na razie wygrali ci drudzy. Tylko na jak długo?