Piliscsaba. Małe, urokliwe węgierskie miasteczko, położone kilkanaście kilometrów na zachód od Budapesztu. Do 1989 r. potężna sowiecka baza wojskowa. Dzisiaj na jej terenie mieści się równie wielki kampus, liczne college’e oraz wydziały humanistyczne i informatyczne Uniwersytetu Katolickiego im. Pétera Pázmánya.
W okolicznym małym supermarkecie towarzyszę w zakupach jednemu z wykładowców tej uczelni. Dopiero po dłuższej chwili uświadamiam sobie, że wkładając poszczególne produkty do swojego koszyka, w ogóle nie sprawdza on terminu ich przydatności do spożycia, lecz jedynie kraj ich pochodzenia. Po chwili wiedeńskie parówki, niemieckie biojajka i chorwacki ser z powrotem wracają na sklepową półkę.
„Jogobella, hm… Niemiecki właściciel, ale przynajmniej polskie mleko” – słyszę w pewnym momencie, śledząc wzrokiem, jak jogurt ląduje w koszyku. A ja w tej samej chwili zaczynam sobie uzmysławiać nie tylko to, że właśnie stałem się świadkiem propolskiego gestu sympatii, ale także to, że w ostatnim czasie na Węgrzech zmieniło się więcej, niż mogłoby się wydawać. (...)
Słucham słów profesora, śledząc jednocześnie ekran telewizora. A tam, w poprzedzającym główne wydanie wieczornego serwisu informacyjnego telewizji publicznej MTV bloku reklamowym, horror-kreskówka: hiszpański pomidor uwięziony w kopcącym spalinami tirze przejeżdża obolały tysiące kilometrów w swojej drodze na Węgry. Za chwilę kolejny filmik tego rodzaju, tym razem o podstarzałej rzodkiewce z Holandii. Przekaz finansowanych – jak się okazuje – przez resort rolnictwa spotów jest jasny: nie chwalcie cudzego, bo nie wiecie, co jecie. Inne reklamy wydają się już bardziej klasyczne. Suzuki, Mercedes, Audi. Pewnie to przypadek, ale akurat wszystkie dotyczą typów aut, które są produkowane na Węgrzech. Powoli przestaję się dziwić, że Węgry w odróżnieniu od Polski dysponują w ostatnich latach dodatnim bilansem handlowym. (...)