Inspirujące fiasko Martina Scorsese
  • Andrzej HorubałaAutor:Andrzej Horubała

Inspirujące fiasko Martina Scorsese

Dodano: 
Adam Driver (z lewej) oraz Andrew Garfield nie zahipnotyzowali publiczności
Adam Driver (z lewej) oraz Andrew Garfield nie zahipnotyzowali publiczności Źródło: Materiały prasowe
Na „Milczenie” iść na pewno warto. Rzadko w kinie oglądać można filmy tak bezpośrednio dotykające spraw wiary, duchowości, Kościoła. Inna sprawa, że trudno zostawić ten film bez komentarza.

Martin Scorsese, reżyser od początku artystycznej kariery spektakularnie mocujący się z katolicką formacją, którą otrzymał w dzieciństwie, zrozpaczony, bluźniący, ale na trwałe naznaczony naszą religią, na końcu drogi pragnący ukojenia, zmierzający do pojednania. I dwóch gorących aktorów, którzy przed wejściem na ekrany „Milczenia” dali pokaz swego magnetycznego talentu.

Andrew Garfield z subtelnym, jakby zakłopotanym uśmiechem w hollywoodzkiej balladzie o ludzkim nonkonformizmie i mocy przekonań, jaką prowadzony przez szalonego Mela Gibsona stworzył w „Przełęczy ocalonych”. Oraz Adam Driver, który w pastelowym „Patersonie” niósł na sobie ciężar opowieści Jima Jarmusha o sztuce przemieniającej nasze szare codzienne życie.

A do tego, niczym most łączący wielkie religijne freski – Liam Neeson, który oprócz ról w kinie komercyjnym, miał swój znaczący udział w filmie „Misja” jako ksiądz jezuita, towarzyszący duetowi De Niro – Jeremy Irons we wstrząsającej opowieści o redukcjach paragwajskich. I tu, i tam jezuici, i tu i tam, wielki temat zderzenia odmiennych kultur, pytania o przemoc i męczeństwo.

Bez mocy

Podobieństw między filmem Rolanda Joffé a ekranizacją powieści Shūsaku Endō „Milczenie” jest zresztą więcej. W obu obrazach okrutna egzotyczna natura stanowiąca nie tylko tło, scenę, lecz także metaforyczny duchowy krajobraz rozgrywanych akcji. W „Misji” przeciążenia duchowe, walkę wewnętrzną, mocowanie się ze swoimi namiętnościami, ujarzmianie instynktów zestawiono z przedzieraniem się przez dżunglę, z mozolną wspinaczką po skałach, próbami wypatrzenia wroga w zielonej otchłani. W „Milczeniu” monumentalna, milcząca, bezwzględna przyroda kierowała myśl ku wyobrażeniom Boga – obojętnego – zdawałoby się – wobec cierpień jego wyznawców. Obca, nieprzyjazna, wyniszczająca.

Wreszcie i w „Misji”, i w „Milczeniu” reżyserzy, nie zaniedbując ról drugoplanowych, postawili na duet znakomitych aktorów.

Porównanie najnowszego dzieła Martina Scorsese z filmem sprzed 30 lat bezwzględnie obnaża jednak największą słabość „Milczenia” – brak duchowej siły i wyrazistości. Dzieło Scorsese to bowiem rozwlekła, pokrętna w warstwie duchowej, miejscami nudna wręcz opowieść pozbawiona mocnego przekazu. Bohaterowie, choć ich udziałem są doświadczenia ekstremalne, nie są w stanie zahipnotyzować widza tak, jak czynili to trzy dekady temu Irons i De Niro. Porażające obrazy wyrafinowanych kaźni: krzyżowanie w morzu, polewanie wrzątkiem, nacinanie ciał, obcinanie głów – to wszystko jednak przytłumione zostaje jakimś mętnym przekazem, który stara się wpisać Scorsese w opowieść o martyrologii japońskiego Kościoła, jakby świadomie redukując mistyczny wymiar męczeństwa.

I gdy wieloznaczna mimo wszystko „Misja” pozostawiała widza w stanie jakiegoś oszołomienia, poruszenia, wzniosłości, koniec „Milczenia” pozornie domykając wzruszającym akordem ponad dwuipółgodzinny obraz, w żaden sposób nie może się mierzyć z patetyczną sceną śmierci obu protagonistów z amazońskiej dżungli: padającego z monstrancją Jeremy’ego Ironsa i obserwującego rzeź śmiertelnie rannego De Niro. Pogodzeni w klęsce męczennicy wierni prowadzonej przez siebie wspólnocie. I przecież gest, gdy Irons odmawia błogosławieństwa przed bitwą, lecz ofiarowuje swemu współbratu własny krzyżyk, wybrzmiewa czyściej niż wzruszający, ale bałamutny zabieg z krzyżykiem, jakim stara się spuentować swą opowieść Scorsese.

Cały artykuł dostępny jest w 7/2017 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także