Niewykluczone, że wkrótce będzie można świętować kolejne zwycięstwo rachunku ekonomicznego nad zdrowym rozsądkiem. Oto bowiem coraz więcej znaków na niebie i ziemi wskazuje na to, że LOT zostanie postawiony w stan upadłości, pokrojony na kawałeczki i rozsprzedany albo po prostu w całości opchnięty za symboliczną złotówkę jakiemuś lepiej zarządzanemu przewoźnikowi.
Tak czy siak rośnie prawdopodobieństwo, że marka ta zniknie z rynku – przejdzie do historii, dzieląc los setek innych polskich marek, które przestały istnieć. Rzecz jasna trudno dyskutować z rachunkiem ekonomicznym, trudno się przeciwstawiać żelaznej logice, z jaką przemawiają rzędy i szeregi liczb. Ale czy na pewno takiej dyskusji nie powinno się prowadzić? Otóż, bez wątpienia, powinno.
W końcu, to prawda, postępowanie w niezgodzie z rachunkiem ekonomicznym jest niezgodne ze zdrowym rozsądkiem, ale – proszę mi wierzyć – uporczywe redukowanie zdrowego rozsądku do rachunku ekonomicznego na dłuższą metę też ze zdrowym rozsądkiem wiele wspólnego mieć nie musi.
Gdy bowiem redukujemy ów zdrowy rozsądek do rachunku ekonomicznego, wnet, często szybciej, niż myślimy, może się okazać, i nierzadko się okazuje, że najwygodniej nie mieć żadnego własnego, polskiego brandu, w który trzeba umieć inwestować i w dodatku potrafić nim efektywnie zarządzać. A inne narody stworzyły już przecież tak wiele popularnych marek i w dodatku potrafiły przerobić je na brandy globalne (czy choćby paneuropejskie), że z powodzeniem mogą one i na naszym rynku zastąpić nasze własne. Czyż nie?
A że przy okazji swoją marżę ściągną (między innymi pod postacią podatków) narody-właściciele tych marek? No cóż, mówi się trudno, takie są koszty „bycia częścią zglobalizowanego świata”, „uczestniczenia we wspólnym europejskim rynku” itp., itd.
Otóż nic bardziej mylnego, o czym najlepiej świadczą liczne zabiegi czynione przez państwa (i kapitał z tych państw), które starają się, by ich najważniejsze narodowe marki nie przepadały. Gdy tylko – w krajach, które się szanują i do tego potrafią liczyć – któryś z narodowych gigantów wpada w tarapaty, szybko znajdują się „pomocne dłonie”, by go ochronić. Oczywiście te „pomocne dłonie” czasami nie dają rady, czasami coś im się wymyka, ale to tylko wyjątki od opisanej wyżej reguły.
Tymczasem polscy politycy regularnie dają dowód niebywałej nieumiejętności radzenia sobie w takich sprawach. Zasłaniając się rachunkiem ekonomicznym, pod którym przeważnie skrywają własną nieudolność, marka po marce oddają naszą pozycję w świecie. W przypadku LOT zapewne też tak będzie. Najpewniej nie minie wiele czasu, gdy każą się nam cieszyć, że Lufthansa (albo inna firma) kupi naszego bankrutującego narodowego przewoźnika. Oczywiście pod warunkiem, że Niemcy (lub Francuzi) nad nieudacznikami Tuska się zlitują i LOT – za jakieś symboliczne grosze – kupić zechcą.